Dzienniki podróżne:

Europa Zachodnia '1992    Skandynawia '1993   Włochy '1993   Bliski Wschód '2000 Grecja '2001   Hiszpania i Maroko '2002  
Karelia '2003   Rumunia '2003 Mongolia '2004   Chiny '2005   Iran '2006   Indie i Nepal '2007
Główny Szlak Beskidzki '2009 Mały Szlak Beskidzki '2010 Spacer dookoła Krakowa '2010 Główny Szlak Sudecki '2010 Szlak Orlich Gniazd '2010
Gruzja '2011 Słowacja '2011 Egipt '2011 Liban '2011 Azerbejdżan i Armenia '2011 Indochiny '2012 Pribałtika '2012 Bałkany '2012
Peru i Boliwia '2013 Europa Centralna '2013 NEW!Cypr '2013
Ameryka Środkowa '2014 Izrael '2014 Europa Zachodnia '2014 Ameryka Południowa '2014
Azja Południowa '2015 Berlin '2015 NEW!Nowa Zelandia '2015 Emiraty, Filipiny i Oman '2016 Japonia '2016 Malta '2016 Korea Południowa'2016
NEW!Sudermania'2016 Morawy'2016 Alicante'2016 Nadrenia-Timiszoara'2016 Gambia, Senegal, Gwinea-Bissau '2016
Meksyk '2017 Zatoka Perska '2017 Mołdawia '2017 Portugalia '2017 Prowansja '2017 Andora '2017
Dominikana i Haiti '2018 Negev '2018 Kreta '2018 Morze Czarne '2018 Wenecja Euganejska '2018 Anglia '2018 Azja Środkowa '2018 Tunezja '2018 Bawaria i Badenia-Wirtembergia '2018
Indonezja i Australia '2019 Majorka '2019 Wiedeń '2019 Irlandia Płn. '2019 Szlezwig-Holsztyn '2019 Smalandia '2019 NEW!Akwitania i Bretania '2019 Islandia '2019 Karaiby '2019
Troms '2020 Apulia i Basilicata '2020 Riwiera Turecka '2020 Bergamo '2020
Santoryn '2021 Turcja '2021 Vestfold '2021 Alandy '2021 Sardynia '2021 Hiszpania '2021 Teneryfa '2021 Nadrenia-Palatynat, Badenia-Wirtembergia, Saara '2021
Marche '2022 Madera '2022 Piemont '2022 Maroko '2022
Wyspy Zielonego Przylądka '2023 Lanzarote i Galicja '2023 NEW!Arabia Saudyjska '2023 Grecja '2023

Zapowiedzi wydawnicze ;-)

Andyjski cmentarz

Jest szósta rano, gdy wymykam się z naszego solnego hotelu. Śniadanie ma być za pół godziny, chcę więc rozejrzeć się po okolicy. W wiosce jeszcze cisza, idę środkiem głównej nieutwardzonej drogi, po obu stronach mam wysokie mury suszonej z cegły lub kamieni i murowane, parterowe domy. Zaglądam przez szpary w ogrodzeniach na podwórka, wszystko to wygląda dość biednie. Znajduje się tu kilka sklepików z zardzewiałymi szyldami, najczęściej jest to pokój wydzielony z budynku; towary podaje się przez okno. Czasu mam niewiele a chcę dojść do kościoła za wsią, który dostrzegłem wczoraj wieczorem. Puszczam się truchtem starając się miarowo oddychać, co na wysokości 4000 metrów niekoniecznie jest łatwe. Przyłącza się do mnie wiejski kundel i poszczekując biegnie obok. Kończą się zabudowania i moim oczom ukazuje się Alto Plano w całej okazałości: szeroka, nieco pochylona równina otoczona poszarpanymi górami również pozbawionymi roślinności. Słońce przyjemnie grzeje mi twarz. Właśnie wyłoniło się zza horyzontu i świeci w wąskiej szparze między krawędzią gór a szarymi chmurami. Przede mną stary kościółek otoczony białym kamiennym murem. Na zwężającej się ku górze dzwonnicy lśnią w słońcu dwa dzwony. Ciekawe, przez ile wieków w tej górskiej głuszy rozlegał się w niedzielę ich głos…? Przez dziurę w murze wchodzę do środka. I tu zaskoczenie: stary cmentarzyk ze zniszczonymi, na wpół rozwalonymi nagrobkami. Niektóre groby są współczesne, sprzed kilku, może kilkunastu lat. Kręcę się wraz z moim psim towarzyszem po cmentarzu fotografując niezwykłe domki na grobach dzieci. Strasznie mi się tu podoba!

Ciąg dalszy

Cała relacja

Kolacja u Festima

To była fatalna decyzja. Zamiast wysiąść z autobusu jadącego z Prisztiny gdzieś po drodze w górach, dojechaliśmy do Tetowa. A przecież widziałem za szybą potężne szczyty pasma granicznego. Stamtąd byłoby łatwiej rozpocząć wędrówkę. Zabrakło reflleksu? Być może. Dość, że wylądowaliśmy w dolinie (490 m n.p.m.), a do kempingu Popowa Sapka było 25 km). "Jedziemy z powrotem" − ustalamy i odszukujemy uliczkę z busami czekającymi na komplet pasażerów. Chcemy jechać do Tearce, ale chłopak − kierowca busa − proponuje, abyśmy pojechali do Slatino. Przenocuje nas u siebie w domu a następnego dnia odwiezie do Odri. Super! Poznaje nas ze swoją rodziną, przedstawia rodziców, dzieci i piękną żonę. Ani się nie oglądnęliśmy a na stole pojawiła się obfita kolacja. "Nic dziś nie jadłem" − tłumaczy Festim − "jest Ramadan". Jedzonko jest pyszne, mięsko, fasola, papryka, arbuz, oliwki. I coś bardzo albańskiego: butch − jogurt wymieszany ze stopionym masłem. Długo rozmawiamy o Macedonii i Polsce. Następnego dnia chłopak odwozi nas do Odri. Dziękujemy za wszystko i żegnamy się. Zostawiamy po sąsiedzku plecaki i na lekko idziemy w stronę wymarłej wioski Pearce. Droga zakosami prowadzi na sporą górę. Główny grzbiet gór Szar Płanina sięga 2750 metrów. Mam wątpliwości, czy damy radę tam wejść Nastawiamy się na krótki trek. Na kolejnym zakręcie mówię cicho do Sergiusza: "Stój!" − i pokazuję dwa żółwie, które na miejsce swoich miłosnych igraszek wybrały środk drogi. Mają po 30 centymetrów długości, samiec jest mniejszy, ale bardziej aktywny ;-) Robimy sobie dłuższą sesję zdjęciową z nimi. Mija kolejna godzina marszu a Pearce jak nie ma, tak nie ma.

Ciąg dalszy

Cała relacja

W górach Barguszat

To była niedziela, ludzie w tej biednej wiosce siedzieli przed nielicznymi odbiornikami telewizyjnymi. Na błotnistych uliczkach bawiły się tylko umorusane dzieciaki. W oddali, w promieniach ostrego słońca, błyszczały przyprószone śniegiem szczyty Gór Barguszat. Był wszak październik i wczoraj po górach paszoł snieg. Za cel krótkiego treku Wybrałem sobie oddaloną o może dwie-trzy godziny górę. Nie miałem ze sobą map, później sprawdziłem, że był to Kiwosor (2173 m n.p.m.). Na razie raźno maszerowałem wiejską drogą. Minął mnie chłopak prowadzący objuczonego drewnem osiołka, zamieniliśmy raptem dwa slowa. Pusto i cicho... Mozolnie wspinałem się na zbocza Petroochocza (2032 m n.p.m.) fotografując drobne kwiatuszki. Ze szczytu rozpościeral się widok aż po łańcuch gór na granicy z Gornym Karabachem. Bardziej na południe wznosił się potężny czterokilometrowej wysokości skalny mur. Linia śniegu równo odcinała się od brązowo-szarych połaci spalonej słońcem trawy, łąki poniżej ustępowały soczystej zieleni lasów iglastych. To miejsce było jak z bajki. Nieco poniżej mnie, na przeciwległym zboczu Kiwosora, pasterze spędzali z hal owce i bydło. W przeciwieństwie do znanych nam polskich obrazków, tutejsi górale poruszają się konno. Ten widok niewysokich jeźdźców ubranych w kolorowe kurtki, w charakterystycznych czapkach był godny małej sesji fotograficznej. Pomny swoich rumuńskich przygód z pasterskimi psami, cierpliwie poczekałem, aż przepędzą stado w dół. Dopiero wtedy wspiąłem się na grań Kiwosora.

Ciąg dalszy

Cała relacja

Wybrane fragmenty

W kamiennym mieście

Przez skalną szczelinę przechodzę na wąską, półkę. Dalej trzeba przejść po oblodzonej desce wiszącej nad pionowym urwiskiem. Otwór w skale, który znajduje się po drugiej stronie, okazuje się tunelem biegnącym ukośnie w górę. Ciekawość pcha mnie dalej, wspinam się po pokrytych pyłem schodach wykutych w piaskowcu. Wychodzę na światło dzienne i czuję, że natychmiast muszę się czegoś przytrzymać, by wiatr nie zdmuchnął mnie ze skały. Chwytam się kamiennego muru wieży, przy której się znalazłem. Ostrożnie obchodzę ją wokół, lecz, ku mojemu zdumieniu, nie odnajduję do niej wejścia na poziomie gruntu. Może otwór jest gdzieś wyżej, lecz nie mogę odsunąć się od muru, ze względu na urwisko i porywisty wiatr. Przede mną przepiękna kraina – przyprószone śniegiem góry aż po widnokrąg, w dolinie para koni skubiących mizerną trawę. Słonko na chwilę wyjrzało spomiędzy szybko płynących chmur i zalało dolinę jasnym światłem. Oj, jakże cudne miejsce wybrali mnisi dla siebie! Schodzę na placyk poniżej tarasu. Już, już mam wracać do taksówki, gdy dostrzegłem niewielkie metalowe drzwi ozdobione krzyżem. Wewnątrz półmrok, ale zachęcony głosami pieśni wstępuję dalej. Kilka kroków przez ciemny korytarz i oto znajduję się w kościele wykutym w skale. Grupa kilkunastu mnichów modli się wspólnie. Pop, skryty za ikonostasem, śpiewa psalmy na zmianę z innym mnichem stojącym w nawie. Stoję cichutko pod ścianą. Wsłuchuję się w głos modlitwy. Światło wpada przez małe okienko i wzmocnione blaskiem świec wyłania z mroku kolorowe malowidła na ścianach i sklepieniu.

Ciąg dalszy

Cała relacja

W drodze na Baraniec

Zaczyna kropić. Niewielki deszczyk, ale wiem, że w końcu przemokniemy. Zakładam ortalionowe spodnie, Sergiusz ubiera moją żółtą pelerynę. Mozolnie pchamy się do góry. Z mapy wynika, że mamy do pokonania ponad 1400 metrów w pionie. To tyle, co na Rysy z Polany Białczańskiej. Niepostrzeżenie mijamy skryty gdzieś w lesie wierzchołek Starej Stavki. I gdy po osiągnięciu kosodrzewiny dochodzimy do drogowskazu na Holy Vrh, cieszymy się, że to już 1700 metrów n. p. m. Góry wciąż spowite są białą pierzyną. Bezskutecznie wypatrujemy Barańca. Idziemy coraz węższym grzbietem mając po lewej Dolinę Żarską a po prawej Dolinę Jamnicką. Kosówka powoli ustępuje halom i czasem z chmur wyłaniają przeciwległe zbocza. Wiatr po chwili słabnie i znów wszystko znika we mgle.
− Idź pierwszy, będziesz płoszyć niedźwiedzie − mówię − Tu na Słowacji jest ich pełno.
− Jasne, za każdym krzakiem! − widzę po minie Sergiusza, że nie jest pewien, czy nie żartuję.
Wysuwa się na czoło i głośno szeleści peleryną.
− One lubią żółty kolor. Kojarzy im się z miodem – tłumaczę.
Sergiusz szeleści jeszcze głośniej. Droga pod górę jest uciążliwa. Zatrzymujemy się na krótki odpoczynek i zjadamy po kanapce.
− Głodny jeszcze jesteś?
− No, jakby to powiedzieć… jeszcze trochę bym zjadł.
− A widzisz! A kto mówił, że dziesięć kromek dla nas na cały dzień to za dużo?!
Wcina kolejny baton. Ruszamy.

Ciąg dalszy

Cała relacja

Groby Królewskie

W miarę, jak przesuwam się ku północnej części wykopalisk, odkrywam coraz to ciekawsze miejsca. Przede mną znajduje się, widoczne już z pewnej odległości, zagłębienie w terenie wielkości szkolnego boiska. W ścianach niecki ciemnieją otwory kolejnych grot z komorami grobowymi. By się do nich dostać, muszę zejść kilka metrów po stromym brzegu. Chwila nieuwagi, potykam się i lecę w dół zahaczając dłonią o skałę i wywijając stopę na "lewą stronę". Udaje mi się jednak utrzymać równowagę i uchronić aparat fotograficzny przed zezłomowaniem. Zrzucam plecak i lewą ręką wygrzebuję apteczkę. Muszę przylepić kawałek oderwanej skóry z opuszka kciuka i zabandażować. Przemywam jeszcze wodą pochlapane krwią spodnie i kontynuuję penetrowanie wydrążonych jaskiń.
Wydrapuję się z niecki i w końcu docieram do grobowców oznakowanych numerami 3 i 4. To te najciekawsze, zagłębione w ziemi z małymi wykolumnowanymi dziedzińcami. Prowadzą do nich strome, powycierane tysiącami nóg, schody z górnego poziomu. To ciekawe, że starożytnym chciało się wykuwać podziemne kolumny – w doryckim zresztą stylu – zamiast je wznosić na powierzchni. Może się wstydzili? ;-) Za portykiem znajduje się kilka dodatkowych pomieszczeń a w nich liczne nisze przeznaczone na zwłoki. Kolejny grobowiec (4) jest nieco skromniej ozdobiony, kolumny bardziej toporne, kanciaste. Zauważam, że i tu w narożniku perystylu znajduje się wykute prostokątne zagłębienie, prawdopodobnie na wodę. Pewno przeznaczone do rytualnych ablucji.

Ciąg dalszy

Cała relacja

Ofiara dla Kali

Wokół głównej świątyni zwieńczonej kolorowym szczytem ustawiło się kilkudziesięciu Indusów, cierpliwie czekają na swoją kolej, by wejść do środka bocznym wejściem i stanąć oko w oko ze złowrogą boginią. Ja wchodzę od strony głównego ołtarza, tu ludzi nie mniej, podają kapłanowi kwiaty. Pod łukami przedsionka zawieszone są dziesiątki dzwonów: małych jak filiżanka i większych jak garnek. Kilku mężczyzn chwyciło za szmaty zwisające z bramy i zawisło na nich ciężarem całego ciała. Inni palą kadzidełka i modlą się. Ołtarz jest srebrny, jak zwykle przystrojony kwiatami. Ale to, co najciekawsze jest na zewnątrz. Za niewysokim murkiem urzęduje kapłan. Znajdują się tu dwa czarne jak smoła słupki, stolik i misy, a z boku − przywiązane sznurkiem − stoją trzy małe koziołki. Gromadzi się więcej osób, kobieta podprowadza koziołki pod kran z wodą, przez chwilę je myje, później je wyciera, głaszcze i obejmuje. Kapłan chwyta pierwszego koziołka i szybkim ciosem tasaka odcina mu głowę. Po chwili trzy koziołki leżą bez ruchu na mokrej ziemi. Kali jest zadowolona.

Ciąg dalszy

Cała relacja

W świętym Mashhadzie

Nie wiem, gdzie jestem i dokąd idę. Tłum jest tak gęsty, że nie ma wolnego centymetra dywanu by usiąść. Musimy uważać, by nie potrącić siedzących, by nie nastąpić na turbah − mały rzeźbiony kamyk położony na dywanie przed modlącym się muzułmaninem. Wszyscy chcą się dostać do kolejnego pomieszczenia. Pośrodku jasno oświetlonej sali, ponad skłębionym tłumem góruje błyszczący od złota grobowiec. Dobrze wiem, co tam jest, dreszczyk emocji narasta... Od grobu Imama Rezy dzieli mnie 10 metrów. Nikt nie chce stąd wyjść nie dotknąwszy złotych elementów grobowca. Atmosferę podgrzewają mułłowie, którzy wykrzykują różne cytaty z Koranu, zaś tłum zgodnym głosem odpowiada. Mężczyźni wyciągają ręce w kierunku krat, unoszą ponad głowami niemowlęta. Im też przecież trzeba zapewnić powodzenie w życiu. Pod nogami widzę ściśnięte, przerażone i płaczące dzieci, tłum napiera na mnie z tyłu, ci, którzy już dotknęli grobowca chcą się wydostać na zewnątrz. Tu już nie mam mowy o delikatności i nabożnym skupieniu. Trwa walka na łokcie. Rzeźbione kraty są już prawie na wyciągnięcie ręki, napieram całym ciałem na mężczyzn z przodu, jeszcze jeden mały krok i jest! Przez ułamek sekundy dotykam grobu Imama Rezy i... zostaję odepchnięty przez kolejnych pielgrzymów.

Ciąg dalszy

Cała relacja

Wśród Tybetańczyków

Dojeżdżamy do Serxu (4110 m n.p.m.) i od razu widzę, że chcę tu zostać! W miasteczku trwa gigantyczne zgrupowanie mnichów buddyjskich. Aż czerwono to od nich. Ale zanim podejdę do nich muszę przecisnąć się przez tłum Tybetańczyków. Dla nich to również wydarzenie roku − przyjechali nawet z odległych miejscowości na swych przystrojonych motocyklach i koniach. Okazja jest szczególna, przyjechał święty lama, ma otrzymać jakieś święcenia... Mieszam się z barwnym tłumem, wchodzę na świątynny dziedziniec i co widzę? Kilkuset mnichów, 15−25-latków, wygolone głowy, pomarańczowo-bordowe szaty. Słuchają w skupieniu lamy, dla którego wzniesiono rodzaj ołtarza. Jest i tron, i cały zespół asystujących mu dostojników. Właśnie trafiłem na moment założenia charakterystycznej, "krasnoludkowej" żółtej czapki. Lama wygłasza przemówienie a następnie wraz ze swymi pomocnikami przechodzi do świątyni. Mnisi zbierają się przed wejściem z ciekawością zaglądają do ciemnego wnętrza. Po chwili lama wychodzi i ulega prośbom mnichów o wspólną fotografię...

Ciąg dalszy

Cała relacja

Przez mongolskie bezdroża

Bladym świtem ruszamy. Dopiero teraz widać, z jakimi przeszkodami terenowymi jest dane zmagać się kierowcy. Zjeżdżamy po łące, po tak nieprawdopodobnie stromych zboczach, że aż strach! A przecież nie jest to dżip, tylko potężny autobus pochylający się nieraz niebezpiecznie na boki. Kurczowo trzymam się oparcia i zastanawiam się, czy będziemy w stanie podnieść autobus, jeśli się przewrócimy. Widzę napięcie na twarzach innych. Tylko mój sąsiad śpi.
Przy kolejnym potoku tracimy zderzak, w chwilę później kolejny raz pęka dętka i siadamy na podwoziu. "Tiepier w Moron pieszkom" − stwierdza kierowca i staje z boku. Do wyciągania autobusu z pułapki zabierają się jego pomocnicy. Nie wiem zresztą, czy ta pomoc jest opłacana przez kierowcę, czy są to po prostu wolontariusze. Przecież wszystkim zależy, by dojechać do celu. Poza tym, tu, w Mongolii, każdy jest mechanikiem! Naiwnie pytam kierowcę, kiedy będziemy na miejscu. "Nie toczno". Piękne.

Ciąg dalszy

Cała relacja

Sołowiecki Kreml

Przed zamkniętymi drzwiami Spaso − Prieobrażenskowo Sobora stoi dłuższą chwilę trójka prawdziwych Rosjan. Wahają się czy tu wejść. Zachęcam ich do tego, chłopak uchyla drzwi, zagląda i odskakuje: "Tam kakoj-to czełowiek!". E tam, żaden człowiek, po prostu zakonnica kręci się po cerkwi, sprząta. Młodzi ludzie opuszczają szybko sobór. Czyżby nieprzyzwyczajeni do miejsc, gdzie czci się Boga? Cerkiew imponuje rozmiarami. Ikonostas ma ze trzy piętra wysokości, jego pięć rzędów ikon, co prawda współczesnych, daje wyobrażenie o niegdysiejszej świetności tego przybytku. Carskie i diakońskie wrota również są współczesne − nic przecież nie zostało po pożarze soboru w 1923 roku. Dwie potężne kolumny pośrodku nawy pomalowane są na złoty kolor, nagie ściany może doczekają się ozdobienia. Nastrój w tym soborze jest bardzo sympatyczny. Po pustej cerkwi spaceruje kobieta, czarna chusta na głowie, zapala świeczki. Czasem wejdzie jakiś prawosławny, szerokimi ruchami żegna się i kłania. Inni − mam na myśli wciąż Rosjan − zachowują się niepewnie, jak gdyby pierwszy raz byli kościele.

Ciąg dalszy

Cała relacja

W Delcie Dunaju

Z wody co chwilę startują bączki, z krzykiem lecą parę metrów dalej i chowają się na pochylonym drzewie. Nasz "kapitan" pokazuje palcem stado pelikanów wykonujących zgodne ewolucje i nabierających wysokości w kominie cieplnym. Pierwszy raz widzę coś takiego i jestem tym zachwycony. Wpływamy teraz na duże jezioro − na płytkiej wodzie mnóstwo żółtych grążeli, po ich liściach skaczą żabki :-) Nieco dalej aż biało od rybitw. Samotnie przechadzają się czaple białe i nadobne. Pelikany musiały gdzieś wylądować, gdyż już ich nie widać na niebie. Podpływamy do pelikana-samotnika; cóż, spłoszony naszą obecnością, ciężko podrywa się do lotu. Dużo zgrabniejsze są dzikie kaczki startujące niby Mirage.
Przez ukryty w trzcinie krótki kanał przepływamy na mniejsze, lecz głębsze jezioro z niewielkimi trzcinowymi wysepkami. Lawirujemy między nimi a ja przy okazji wychylając się z łodzi poluję na pływające w wodzie w dużej ilości puste muszle skorupiaków.

Ciąg dalszy

Cała relacja

Przez Atlas

Za Midelt autobus zaczyna się wspinać na północno-zachodnie zbocza Atlasu Wysokiego. To przedsmak tego co zobaczymy za trzy dni. Wokół 2-3 tysięczniki. Tylko jak po nich chodzić w tym upale...? Przed nami fantastyczna dolina rzeki Ziz. W miarę jak zjeżdżamy z przełęczy Tiz-n-Talrhemt (1907 m n.p.m.) pojawia się coraz więcej osad czasem w postaci glinianego miasteczka, czasem domów ukrytych między palmami. Ten ożywczy kontrast między zielenią a brązem skał jest balsamem na zmęczone oczy. Wszędzie widać walkę o wodę − gdy kończy się osada w dolinie, znika i woda w korycie rzeki czy strumyka, znika zieleń palm i najmniejsza trawka. Wygląda to tak, jakby ludzie do ostatniej kropli wysysali wodę z naturalnych źródeł. Poletka między palmami podzielone są niskimi groblami. To na wypadek opadów: "Mój deszcz należy mojego pola" ;-)

Ciąg dalszy

Cała relacja

W stronę fiordów

Jest już kilka minut po 24.00, niedziela; za oknem pociągu jadącego do Bergen widzę tysiące gwiazd rozrzuconych na ziemi − to latarnie i światła z okien domów rozsianych na okolicznych wzgórzach. Powyżej − paradoksalnie − czyste niebo bez tych zwykłych mrugających punktów na polskim niebie. Jest bardzo jasno: księżyc świeci swą pełnią, ale przecież dopiero co zaszło słońce. Jedziemy więc do Bergen − stolicy fiordów ni to w dzień, ni to w nocy. Boże, jak ja czekałem na te białe noce, na to słońce o północy. Jeszcze tych kilka dni, kiedy znajdziemy się za kołem podbiegunowym... Dochodzi do mnie szczebiot czarnowłosych Japonek pokazujących sobie coś-tam w przewodniku pokrytym malutkimi powykręcanymi znaczkami. Od czasu do czasu głośniej zachrapie śpiący za nami grubas. Sylwia już śpi na moich kolanach, zmęczeni Anglicy też już popadli w drzemkę. Z przyjemnością, niejaką radością patrzę na tych ludzi − ze wszystkich stron świata, Japonii, Czech, Węgier, Anglii − jadą razem, by podziwiać norweskie cuda świata. My też!

Ciąg dalszy

Cała relacja

Etna

Etna imponuje swoim ogromem. Przytłacza. Podążamy przez rozległe pola lawy, która raz osypuje się spod nóg, raz stawia opór przyjmując kszałt wielkich buł. W pewnym miejscu spływająca lawa utworzyła mały wąwóz z kilkumetrowymi szczelinami. Nie ryzykuję zejścia na dno, głównie z braku czasu. W górze, za granicą 2.700 m n.p.m., robi się chłodno. Docieramy w końcu do górnej stacji turystycznej, powyżej której rozciągnięty jest sznurek: dalej nie powinno się przechodzić. Możemy przez chwilę odpocząć. Powyżej nas piętrzy się jeden z czterech czynnych kraterów. Raz bardziej, raz mniej, ale w ciągły spsób z głębi krateru wydobywa się biała para. Również wokół nas, gdzieniegdzie ze szczelin wydobywają się kłęby pary. W tych miejscach gromadzą się turyści ogrzewając zziębnięte ręce i robiąc pamiątkowe zdjęcia.

Ciąg dalszy

Cała relacja

U Zoroastrian

Jest już grubo po oficjalnych godzinach odwiedzin, na szczęście brama jest otwarta, mężczyźni, powinienem raczej powiedzieć − kapłani, wpuszczają nas do wnętrza. To dość nietypowe miejsce − brak jakiegoś jednego dużego pomieszczenia, to raczej szereg pokoi i wnęk połączonych korytarzami. Wstęp do nich wymaga zdjęcia obuwia i założenia małej białej czapeczki. Na stole, będącym w gruncie rzeczy ołtarzem, pali się wieczny ogień a właściwie ogienek − to po prostu lampa oliwna zasilana olejem... słonecznikowym. Obok stoi niewielki portret Zaratusztry, na ścianach symbole zoroastriańskie. Poznajemy kilka takich pomieszczeń. Chyba sobie to trochę inaczej wyobrażałem, ale nastrój i niecodzienność tego miejsca sprawia, że wychodzimy absolutnie usatysfakcjonowani.

Ciąg dalszy

Cała relacja

Pod Moldoveanu

Mijają kolejne godziny wędrówki. Wokół jest naprawdę ślicznie. Szkoda tylko, że słońce prawie cały czas jest za chmurami − doliny i skały są ocienione i martwię się, czy zdjęcia będą w stanie pokazać piękno tych gór. Właściwie każda z tych kotlin jest inna: niektóre zawalone są olbrzymimi zielonymi głazami rozrzuconymi niby klocki w pokoju niegrzecznego dziecka, inne wypełnione rumuszem skalnym osypującym się ze zboczy i tworzącym trójkątne stożki... Jedna z dolin spodobała mi się szczególnie: szeroka i długa, z widokiem na odległe miasta. A rumosz osypujący się z wysokich zboczy wzdłuż setek wyschniętych siklawic tworzy przepiękny podwójny grzebień czy może raczej rewers końskiej grzywy. Jedne z kotlin są suche, inne pełne rozlewisk i krzyżujących się strug. Wokół jeziorek tworzą się podmokłe łąki o intensywnie zielonej barwie i kontrastując z szaro-burą wyschniętą trawą ożywiają widok.

Ciąg dalszy

Cała relacja

Muzeum w Olimpii

Główna sala dosłownie powala na kolana zgromadzonymi rzeźbami z tympanonu Świątyni Zeusa. Tuż przed oczami, na wyciągnięcie ręki, mam postacie, które podziwiali 2000 lat temu Grecy zadzierając wysoko głowy przed swą świątynią. Wielokrotnie spaceruję tam i z powrotem przed sceną przedstawiającą Pelopsa i Oimomausa na rydwanach oraz bitwę Lepitów z Centaurami. Dodatkowo w sali są zgromadzone fragmenty zrekonstuowanego fryzu ze świątyni z płaskorzeźbami przedstawiającymi sceny z mitu o Heraklesie. To nic, że zdefektowane, wyobraźnia dopełnia całości. Jak to dobrze, że zachowały się te wspaniałości, że możemy je podziwiać, że tyle mówią o potędze i kulturze państwa Greków.

Ciąg dalszy

Cała relacja

W lamajskiej świątyni

Wiedziony głośną muzyką i głosem modlitw idę teraz do Gandan. Może ze dwudziestu wygolonych mnichów siedzi w ławkach i śpiewnym głosem recytuje sutry. Czasem milkną i wtedy dudnią bębny i brzęczy perkusja: talerze, gongi, bębenki i jakaś tuba. Ten śpiew jest niesamowity, nie do powtórzenia, wielogłosowy, każdy śpiewa po swojemu, tylko niektóre fragmenty refrenów są śpiewane zgodnie. W kącie na podwyższeniu siedzi lama, mądrości dodają mu okulary w złotych oprawkach. Podchodzi do niego kobieta z prośbą o indywidualną modlitwę. Mnich wybiera jedną z kart, czyta na głos a później coś jej tłumaczy. Szarfy i frędzle zwisające ponad mnichami łagodnie chwieją się na wietrze wpadającym przez otwarte drzwi. Wszedł starszy mężczyzna w bardzo zniszczonym ubraniu, widać, że biedak. Unosi złożone dłonie do modlitwy, kładzie się na dywanie. Podchodzi do młynków modlitewnych, ujmuje niebieską wstążkę i kilkukrotnie przykłada do czoła. Po czym zaczyna "obchód" bębnów. Inna kobieta wielokrotnie dotyka czołem pliku kartek z modlitwami.

Ciąg dalszy

Cała relacja

Spotkanie z nosorożcem

Znów jakiś szelest w zaroślach. Przystajemy, Ainn uważnie słucha.
− W dżungli trzeba uważać − mówi cicho − to może być kurczak, ale to również może być nosorożec.
− Albo tygrys − dodaję. Chichotamy.
W moment później o mało co nie wpadamy na nosorożca.
Wyszedł z krzaków, i nie oglądając się na nas przemaszerował przez dukt na drugą stronę. Szybkim krokiem idziemy za nim, lecz zwierzę ginie nam z oczu. Dżungla pełna jest ścieżek wydeptanych przez zwierzęta, przystajemy na moment przy odchodach.
− To zostawił nosorożec − przewodnik nachyla się i patyczkiem rozgarnia okrągłe buły. Ale te ślady są stare − mówi rozczarowany.
Znów trzasnęła gałązka, zaszeleściły krzaki. Zwierzę musi być gdzieś w pobliżu. Dochodzimy do brzegu nadrzecznego bagniska.
− Tędy poszedł, widzicie ścieżkę?
No, fakt; dwadzieścia metrów dalej zafalowała słoniowa trawa i przez moment widzimy grzbiet nosorożca. Czuję pewien zawód... Ale − z drugiej strony − niby co? Miałbym podejść do niego, by mi podał łapkę?

Ciąg dalszy

Cała relacja

Miasto na Jedwabnym Szlaku

Kaszgaru nie da się zwiedzać. Trzeba się po nim po prostu włóczyć! Łazić po wąskich uliczkach starego miasta, przeciskać się między kramami i grillami, zaglądać na podwórka, by choć przez moment uczestniczyć w życiu domowników; można przyglądać się pracy rzemieślników wyrabiających miejscowe rękodzieło, drobnych producentów metalowych i drewnianych przedmiotów, szwaczek i szewców, szlifierzy obrabiających kawałki jadeitu, kowali i mechaników grzebiących w rozbebeszonych silnikach... Te wszystkie rzeczy powstają na oczach przechodniów, można przykucnąć i porozmawiać przy herbacie o technice, o warunkach pracy, o życiu w Chinach... I jeszcze te tysiące barów, knajpek, straganów z rusztem i szaszłykami, z gotowanymi kukurydzami, pieczonymi figami, nadziewanymi baraniną ciastkami, te wszystkie soczki z lodem, kumys i czaj tak bardzo kuszą, by spróbować ich choćby trochę...

Ciąg dalszy

Cała relacja

Mój Mitikas

Wstaję o 6.30. Szybkie pakowanie, jeszcze szybsza kawa na Campingazie i ruszam w kierunku szczytu. Nad Morzem Egejskim zza chmur wyłania się słońce i rozświetla ściany Tronu Zeusa. Na pewno nie będę dziś pierwszy na szczycie − od kilku godzin podążały tam grupki aktywistów. Teraz słychać ich działalność na ścianie Mitikasu i Stefanii. Idę stromą ścieżką w rzadkim lesie w którym królują kilkusetletnie pokrzywione wiatrem sosny. W punkcie widokowym otwiera się wspaniała panorama południowych szczytów masywu: od Pagos (2676 m n.p.m.) przez Kastro (2817 m n.p.m) do Skolio (2911 m n.p.m.). Postanawiam wspiąć się na Kali Skalę, by stamtąd zaatakować Mitikas (2917 m n.p.m.).

Ciąg dalszy

Cała relacja

Zaduma w katedrze

Długo, bardzo długo oglądam katedrę, właściwie przesiaduję to tu to tam, by utrwalić sobie w pamięci kilka obrazków. Dobrze wiem, że po pewnym czasie wszystkie te kościoły, katedry i meczety zlewają się w jedną całość niestety, i jedyne co pozostaje to stwierdzenie: "tak, byłem tam". Szukam więc jakiegoś elementu, który później pozwoli identyfikować te obiekty. Tutaj − były to ornaty i sceny na rzeźbionych dębowych stallach chóru, w Sewilli − Giralda, w Cordobie − pomarańczowo-białe łuki i nieskończone kolumnady przebudowanego meczetu.

Ciąg dalszy

Cała relacja

Maaloula nocą

Wspinamy się drogą ku św. Sergiuszowi, później wciskamy się w kręte i wąskie uliczki miasteczka. Ta wędrówka po zakamarkach jest doprawdy niesamowita. Jest noc, większość mieszkańców pogasiła już światła, przemykamy się pod balkonami, wchodzimy po schodach i schodzimy. Darek woła do Araba: "Gdzie idziesz, koleś?" a Beata dorzuca również po polsku "Masz herbatę?". Po chwili Syryjczyk zaprasza nas do domu. Witamy się z żoną i córką. Gospodarz nastawia telewizję na Polsat i TV Polonię. Proponuje arak, kobieta przynosi herbatę i kawę.

Ciąg dalszy

Cała relacja

Granica syryjska

Emocje zaczynają się na posterunku syryjskim. Żołnierze uzbrojeni w broń maszynową każą nam wysiąść a autobus wjeżdża na bramkę, jak sądzimy, do prześwietlania pojazdów. Piszczy. Każą nam wyciągnąć bety i pojedynczo przechodzić przez bramkę (!?). Na pierwszy ogień idą Jordańczyk z Andrzejem − piszczy. Boimy się o filmy pozostawione w plecakach i własne zdrowie. Żołnierze przepychają grubą Turczynkę. Piszczy jak cholera. Podlatują do niej z Geigerem. Kobieta szlocha, chwyta się za serce. Towarzyszący nam Libańczyk usiłuje coś wytłumaczyć. Ogólna dezorientacja. Czy nas wszystkich zastrzelą?

Ciąg dalszy

Cała relacja

Łódką po Gangesie

Przepływamy obok ghatu Harishchandra, na którym palono wczoraj zwłoki. Mężczyźni rozgrzebują teraz popioły, sprzątają niedopalone kawałki drewna. Stada psów wyjadają jakieś resztki. Przy samym brzegu leży kolejna "mumia". Ciało zawinięte jest w pomarańczową tkaninę i przystrojone girlandami kwiatów. Zaczyna kropić, ponury nastrój dobrze pasuje do tego cmentarzyska. Teraz znów przepływamy obok praczy i powiewających na wietrze sari. Hindusi kąpią się, modlą, piorą lub medytują. Krowy jedzą, pławią się lub gapią. Psy gryzą się lub szukają resztek jedzenia. Są i święci sadhu, ale oni nic nie robią. To znaczy robią − wyciągają rękę.

Ciąg dalszy

Cała relacja

Na Onedze

Większość osób schowała się do kajut. Na zewnątrz przenikliwe zimno. "Arktos" zmaga się z silnym wiatrem i rosnącą falą. Sasza w półmroku wypatruje charakterystycznych miejsc na brzegu. Widać, że rzadziej pływa po tej części Onegi − wpłynęliśmy do długiej, kilkudziesięciokilometrowej Zatoki Kondopożskiej. Gdy odnajduje właściwy kierunek, przyspieszamy. Silnik ryczy wtedy, jacht skacze po falach. W końcu zdarza się TO. Błąd w nawigacji, czy też niedokładność map sprawia, że wpadamy na mieliznę. Tłumaczę Justynie, że w przypadku rozdarcia dna mamy sporo szans na uratowanie się − lecz wcale ją to nie uspokaja.

Ciąg dalszy

Cała relacja

Uroki autostopu

Jest już wieczór i, mimo zapewnień Polaka, że to jest dobre miejsce do stania, humory mamy minorowe. Szczęście nas jednak nie opuszcza. W ciągu pół godziny zatrzymuje się furgon i młody chłopak zaprasza nas do środka. Jedziemy. Kierowca pyta się, gdzie chcemy wysiąść. Mówię o pierwszym lepszym kempingu, jaki będzie miał po drodze. Thomas stwierdza, że może nas podwieźć na dowolny kemping, ale jeśli mamy ochotę to on nas przenocuje u siebie, w centrum Düsseldorfu. Czy mamy ochotę? :-))

Ciąg dalszy

Cała relacja

Skandynawska migawka

Rankiem poszukiwacze reniferów, stare wygi, zaznaczyły sobie drogę do namiotu, żeby w tej plątaninie roślin odnaleźć zakamuflowany brązowy jak gałązki domek. Na polanie, gdzie wczoraj pasły się renifery, było wśród mchu pełno maleńkich kwiatuszków. Co krok inny, we wszystkich kształtach i kolorach. Jak delikatna biżuteria powtykana w miękkie, wilgotne sukno. Przyrody nie można opisać, nie można sfotografować, trzeba samemu zobaczyć, powąchać, dotknąć, żeby poznać to jedyne piękno.

Ciąg dalszy

Cała relacja

W mieście Camorry

Do Neapolu zajechaliśmy około 8.00 rano lądując na dużym parkingu przed dworcem. Pouczeni przez pilota o zachowaniu się w camorrowskim mieście, wyruszyliśmy w kierunku Katedry. Nie wiem, czy to właśnie te ostrzeżenia, czy widok wąskich uliczek w niedzielny poranek, uliczek brudnych, odrapanych i zaśmieconych po wczorajszych imprezach, ze stojącymi gdzieniegdzie podejrzanymi typami, sprawił, że szliśmy w stronę centro storico w miarę cicho, przekradając się tak, by nie zwrócić na siebie uwagi.

Ciąg dalszy

Cała relacja

Na rafie koralowej

Świat rafy koralowej jest dokładnie taki, jak ten znany z filmów przyrodniczych. Jest po prostu fantastyczny. Przepływam powoli nad koralowcami i ukwiałami. Są różnokolorowe, a między nimi pływają rybki. Upatruję sobie jedną z nich − żółto-fioletową, i płynę za nią. Ucieka mi spryciara. Dopływam do końca rafy i tu spotykam ławicę drobnych ryb zgrabnie wykonujących swe manewry. Palce lizać! Kapok unosi mnie na wodzie i, choć czuję słoną wodę w ustach, pływanie nad rafą sprawia mi olbrzymią przyjemność.

Ciąg dalszy

Cała relacja

Bruksela

Była 11.00, najpierw poszliśmy zwiedzać Pałac Królewski − potężny szarożółty budynek. Okazja była naprawdę niepowtarzalna: 1. był sierpień, 2. była niedziela, 3. król był za granicą. Ustawiliśmy się w długiej kolejce i zaczęliśmy się przesuwać powoli w ludzkim łańcuchu przez poszczególne komnaty. Wnętrza robiły duże wrażenie, wielki przepych, przy którym Wawel wygląda niesamowicie skromnie i szaro. Wkrótce ten przepych zaczął mnie nużyć a od złoceń robiło się niedobrze. Odpoczęliśmy w ogrodach królewskich naprzeciw pałacu.

Ciąg dalszy

Cała relacja

W transsyberyjskim pociągu

Raz na kilka godzin przejeżdżamy przez większą rzekę. Mijamy Kamę, Iszym, Ob... Właśnie w Obie pływały te okrągłe rybki, które teraz jemy. Sazany przed wędzeniem rozcina się wzdłuż; wyglądają później po uwędzeniu jak miedziane patelnie. Początkowo wydają mi się twarde jak podeszwa, idę jednak za przykładem Grześka i wgryzam się w smakowite kąski. Widok osoby jedzącej rybę w transsibie jest zawsze ten sam: mnóstwo paprania, plucie ościami, śmiecenie łuskami. Czujemy się Rosjanami.

Ciąg dalszy

Cała relacja