Dzień: [1] [2] [3] [4] [5] [6] [7] [8] [9] [10] [11] [12] [13] [14] [15] [16] [17]


Jeziora Plitwickie – Bihać – Drvar

piatek, 12 VII 2013


Poranne stopowanie | Szmaragdowe Jeziora Plitwickie | Z Austriakami do Bihać | Ślady wojny | Uroki Bośni i Hercegowiny | Bośniacy namawiają na wycieczkę w góry | Tato, nietoperze!


[Opis poranka]

[Opis Jezior Plitwickich ]
– To było naprawdę super miejsce – podsumowujemy wrażenia z parku narodowego.

Stajemy na przystanku autobusowym w stronę Splitu. Mimo sporego ruchu nikt się nie zatrzymuje. Ciężko również zatrzymać samochody wyjeżdżające z parkingu po przeciwnej stronie (boczny pas). Gdy podchodzimy do bramki przy parkingu, ktoś kiwa do nas przez szybę vana. Oczywiście! To dwóch znajomych wiedeńczyków :).

[Opis drogi do Bichać]

Żegnamy się po raz kolejny z Austriakami – tym razem zapraszamy ich do Krakowa. Zwiedzanie miasta zaczynamy od placyku przed meczetem. Podobnie jak inne meczety, które widzieliśmy tu w Bośni przy drodze, i ten nie wyróżnia się niczym specjalnym. Może poza rzeźbionym portalem. Akurat do środka wchodzą trzy młode muzułmanki okryte wielobarwnymi chustami. Notabene, na ulicach kobiet z zakrytą głową nie spotyka się wiele. Wślizgujemy się do wnętrza. Tu, w mroku rozświetlonym południowym słońcem wpadającym przez małe okienka, dostrzegamy imama siedzącego pośrodku niemal pustej sali, przed nim stojak na Koran. W pobliżu krząta się jakiś mężczyzna, ani chybi inny duchowny, sądząc po ubiorze. Przez chwilę się rozglądamy po meczecie i wychodzimy.
– Widziałeś to? Widziałeś? – pyta z przejęciem Sergiusz wskazując coś gestem obok.
Ściana sąsiedniego budynku mieszkalnego pokryta jest dziesiątkami dziur po kulach karabinowych. Na drugim piętrze miejsce trafienia pociskiem z działa czy rakietą naprawiono prowizorycznie cegłami.
– Tak, widziałem już wcześniej. Zdążyłem zrobić kilka zdjęć – przytakuję i uśmiecham się.
– To czemu mi nic nie powiedziałeś?!
Hm… Sztuka podróżowania polega na dostrzeganiu ciekawych lub niezwykłych rzeczy. Ucz się synu, nie zawsze będzie przewodnik…
Kupujemy lody (ceny tu o połowę niższe niż w Chorwacji) i idziemy miejskim deptakiem. Przy kawiarnianych stolikach siedzą Bośniacy. Albo Hercegowianie – jeszcze nie umiem rozróżniać ;-) Żartuję, oczywiście. Nie ma Hercegowian jako nacji a w zasadzie nie ma również Bośniaków jako grupy etnicznej. Tym mianem określa się ogólnie obywateli Bośni i Hercegowiny. Oczywiście, większość Bośniaków to Boszniacy, reszta to głównie Serbowie i Chorwaci…

W informacji wypytujemy o przejścia graniczne i atrakcje turystyczne w regionie. Zachęcają nas do odwiedzenia parku narodowego Una (Nacionalni park Una). Ja mam ochotę – znajdują się tam kaskady podobne do tych w Plitwicach. Można także zobaczyć ruiny zamku w Sokolcu (Sokolačka tvrđava). Albo spłynąć kajakiem po górskiej rzece Una, która zresztą przepływa przez Bihać. Można, tylko że czasu za mało! Na razie oglądamy podniszczony, nieczynny kościół – cerkiew Anatola, stojącą obok kamienną wieżę (Kapetanova kula) z XII wieku, w której znajduje się niewielkie muzeum. U stóp wieży znajduje się teren odkrywek archeologicznych a także dwie tablice z płaskorzeźbami przedstawiające „całą historię” tej ziemi: od głębokiego średniowiecza po czasy socjalistycznego dobrobytu AD 1960. Przekraczamy teraz malowniczą rzekę Unę i skręcamy na dworzec autobusowy. Do Splitu dziś już nic nie pojedzie, będzie jakiś autobus o 19:00 w pożądanym przez nas wschodnim kierunku. Tymczasem próbujemy autostopu, zresztą nie tylko my. Przy drodze stoi bowiem czterech młodych punków, czy raczej młodzieńców z fryzurami punk. Wygłupiają się, wzbudzając zainteresowanie gapiów. Zabiera ich po chwili Niemiec, my mamy mniej szczęścia. Podjeżdżamy w końcu do Ripacia, mijając po prawej ruiny Sokalca na wzgórzu. Zamek z XIV wieku został zajęty przez armię osmańską w XVI wieku i dalsze jego losy były już związane z islamem. Na krzyżówce w Ripaczu rozdzielamy się ze względu na bardzo mały ruch samochodowy. Sergiusz staje przy drodze na Bosanskiego Petrovaca. Ja próbuję łapać okazję w kierunku Martina Brodu.
– Niech los zadecyduje, dokąd pojedziemy – mówi Sergiusz.

Po kilkunastu minutach jedziemy z dwójką Bośniaków do Bosanskiego Petrovaca. Wciskam im kit, ile to wspaniałych miejsc widzieliśmy już w ich kraju. Kierowca pyta mnie o wiek syna.
– Ma siedemnaście lat.
– Wygląda na starszego – stwierdza i dodaje – a my bracia! Ale ja jestem starszy.
– Tylko o 4 miesiące! – uściśla drugi Bośniak.
– To niemożliwe – mruczę.
– Mój ojciec i jego matka to brat i siostra – tłumaczy Bośniak – Dlatego my jesteśmy braćmi.
– Ach, tak – mówię – więc jesteście muzułmanami…
Potwierdzają. Opowiadam Sergiuszowi o znaczeniu związków krwi w krajach islamskich. Nasi Bośniacy wychowali się razem, chodzili do tej samej szkoły, teraz pracują też razem.
– Jesteśmy pracownikami socjalnymi.
– NGO?
– Nie. Instytucja państwowa. Chcecie coś zjeść w BP? – pytają uprzejmie.
Kręcę głową. Sorry, nie za bardzo mamy czas na to, zwłaszcza, żeby się tam dostać, muszą skręcić głównej drogi. Opowiadamy im o naszej wizycie u muzułmańskiej rodziny w Macedonii podczas zeszłorocznego trampingu. Także o naszych górskich wędrówkach.
– Jeśli tu kiedyś wrócicie, możemy się razem wybrać na Cincara (2006 m n.p.m.), – proponuje sympatyczny Bośniak.
Wymieniamy się adresami e-mailowymi. Wysadzają nas na skrzyżowaniu. A na nim – znajome punki. Podchodzę do dwójki chłopaków z postawionymi w pion tlenionymi czuprynami. Pytam co i jak.
– Jedziemy do Travnika. Tam jest festiwal a my tworzymy zespół break-dance i tam będziemy występować.
– Jak się nazywacie?
– „Criminal Dancers” – 15-latek rozpina bluzę pokazując wytatuowaną na piersi nazwę zespołu. Robimy sobie pamiątkowe zdjęcia i życzymy powodzenia.
Z krzyżówki zabiera nas mężczyzna do Drvaru. Droga przez góry jest wygodna, pędzimy 100-120 kilometrów na godzinę.
– Piękne góry tu macie – stwierdzam, a milczący większość czasu kierowca przytakuje.

Jesteśmy na miejscu. Drwar to niewielka mieścina z centralnie położonym dużym skrzyżowaniem, na którym spędzamy najbliższą godzinę. Bezskutecznie machamy i pokazujemy duże napisy na kartonach zabranych z pobliskiej knajpy. Dochodzi z niej weselna muzyka i byłoby całkiem miło, gdyby nie zapadający zmierzch. – Jeszcze pięć minut i idziemy szukać noclegu – decyduję.
Pierwsze podejście – niewypał. Miejscowy dziadek, zaintrygowany, czego chce od niego dwóch dziwaków, zamiast zaproponować kawałek trawy w swoim ogródku, odsyła nas daleko za wieś. Kolejna nasza ofiara – kobieta koło 50 jest raczej wystraszona, bo na wszystkie pytania odpowiada kręceniem głowy. A może jest zwyczajnie głucha, jak tamta Francuzka, którą spotkałem 20 lat temu pod Tuluzą?
– Trzeba było szukać noclegu pół godziny wcześniej – jęczę – teraz już ciemno.
– Do trzech razy sztuka! – stwierdza Sergiusz.
Kolejna Bośniaczka jest, co prawda, niechętna, by nas wpuścić na swoją posesję, ale wysyła syna, by nas zaprowadził do ogrodu przy opuszczonym domu we wsi. To kilkaset metrów dalej. Zanim rozłożymy namiot rozmawiamy z sąsiadami, że my – swoi. Po chwili nasz namiot stoi rozbity na równej trawce przy murowanym domostwie z oknami zabitymi deskami na głucho.
– Tato! Chyba widziałem nietoperza…
– Tak, pełno ich tu lata – wzruszam ramionami.
– Ale to był nietoperz, rozumiesz?!
– No, wiem. Nigdy ich nie widziałeś?
– Na żywo nie…
Cóż… Podróże kształcą. Usiłuję sfotografować krążące nietoperze – najpierw z fleszem, potem przy najwyższym ISO. Za szybko latają, dostaję tylko rozmyte sylwetki.


Następny dzień Powrót do Wstępu Powrót do Strony głównej