Pamiątki i prezenty z podróży (część 1)

Mam w domu indyjską drewnianą tacę. Zwykle leży w witrynce wraz z różnymi rupieciami. Gdy przychodzą goście i opowiadam im o swych podróżach, często sięgam właśnie po tę tacę, na którą nakładam kilka ulubionych pamiątek z trampingów.

Większość tych "skarbów" została rozdana – przywoziłem je z myślą, by dać jako prezent najbliższym. Kilka rzeczy zachowałem.

Berberyjski zamek

Mały drewniany przedmiot. Mieści się w dłoniach, drewno jest ciemne, ozdobione prymitywnymi wzorkami w kształcie kółeczek. Składa się właściwie z trzech, przesuwających się względem siebie części. Lubię zadawać swym gościom zagadkę: co to jest? Dostrzegłem go pośród innych rupieci na półce w sklepiku w Ouarzazate, w którym zatrzymaliśmy się na chwilę, by zrobić zakupy i wymienić pieniądze w miejscowym banku. Sprzedawca oferował klientom zwykły turystyczny chłam: koraliki, ceramiczne kubki, drucianą biżuterię, trochę skamielin, widokówki. Podczas gdy Marokańczyk obsługiwał resztę grupy, ja myszkowałem po kątach jego rupieciarni. Było tam trochę autentycznych berberyjskich wyrobów, między innymi akcesoria do koni: uzdy, siodła, szczotki do czesania grzywy. Gdy grupa opuściła sklepik i zostałem sam na sam ze sprzedawcą, zacząłem wypytywać o ceny różnych przedmiotów. Wiedziałem jednak, co chcę kupić. Co muszę kupić! Był to oryginalny zamek berberyjski wykonany z drewna. Miał drewniany skobel i, co najpiękniejsze, drewniany klucz przypominający szczoteczkę do zębów z kilkoma kolcami. Klucz wsuwało się do szczeliny, przekręcało przesuwając drewniane kołeczki i skobel dawał się przesunąć. Cena wywoławcza, 50 dolarów czy euro sprawiła, że głośno się roześmiałem. Równie wesoło zareagował Marokańczyk słysząc mają odpowiedź – 10 dinarów. Zapowiadały się długie negocjacje. Mężczyzna zaczął mnie przekonywać, że nie ważne są pieniądze, ważna jest pamiątka. Bezczelnie uchwyciłem się tego samego argumentu, jednak inaczej go interpretowałem. Pośmialiśmy się. I pogadaliśmy trochę o znaczeniu pieniędzy w życiu.

Wyszedłem ze sklepu z zamkiem i uboższy o kilka dolarów. Myślę, że obie strony były zadowolone. Później takie niezwykłe zamki drewniane widziałem w muzeum w Marakeszu. Oczywiście, te drewniane zamki nie stanowią doskonałej ochrony przed złodziejem. Myślę jednak, że zamknięte w ten sposób drzwi w jakimś koczowisku były dostatecznym sygnałem: nie ma nikogo, wchodzić nie można. Dziś berberyjski zamek jest jedną z moich ulubionych pamiątek.

Tybetański dambang

Aby dambang zaśpiewał, należy umieścić go na końcu rozpostartej lewej dłoni. Prawa ręka trzyma drewniany kołek i wykonując koliste ruchy w prawą stronę delikatnie pociera brzeg naczynia. Przez moment nic się nie dzieje, lecz nagle pojawia się, potężniejący z każdą chwilą, dźwięk. Nuta wibruje, wypełnia całe pomieszczenie. Ręka chce odruchowo przyspieszyć, lecz jest to niepotrzebne. Nie siłą i szybkością, lecz spokojem i miarowością wydobędziemy najpotężniejszy glos.

Śpiewająca misa dambang pochodzi z Nepalu. Spotykana na obszarze Tybetu, odlewana jest ze stopu kilku metali. Sprzedawcy na targu w Kathmandu lub Bhaktapur potrafią zachwalać swój towar: są misy siedmio-, ośmio- lub – według solennych zapewnień – nawet dziewięcioskładnikowe. Im większa średnica misy, tym niższy dźwięk wydobywany z niej dzięki rezonansowym własnościom naczynia... Woda wlana do dużej misy również wpada w wibracje, jej powierzchnia zaczyna się marszczyć, krople wody zaczynają wyskakiwać z misy, jakbyśmy mieli do czynienia z wrzątkiem. Niesamowite!

Teraz, gdy biorę misą do dłoni i delikatnie pocieram drewienkiem jej brzeg, przypomina mi się gwarny i zatłoczony plac Durbar w jednym z królewskich miast Nepalu. Plac wypełniony buddyjskimi i hinduistycznymi świątyniami, kolorowo ubranymi newarskimi kobietami i uczniami w schludnych mundurkach.

Gliniana czarka

W pudełku leży garść potłuczonych skorup. Niewiele zostało z glinianej miseczki. Bo też i taki los tych miseczek. Chociaż... akurat tę chciałem uratować! Rozsypała się jednak w podróży powrotnej z Indii, mimo zabezpieczeń nie udało mi się jej dowieźć w całości. Trudno...

Gdy wypijemy kawę lub herbatę z automatu, kulturalnie zgniatamy plastikowy kubek i wyrzucamy do kosza. W Indiach jest inaczej. Hindus żyje bliżej natury. Nie potrzebuje tyle chemii, tworzyw sztucznych na co dzień. Roznosiciele napojów wędrują po dworcu, po targu, przeciskają się korytarzem wzdłuż wagonów wlekącego się ekspresu... "Kofi, kofi!" towarzyszy pasażerom od świtu do nocy. Czasem dla odmiany słyszymy "Cza-i, cza-i!". Herbata kosztuje dwie rupie, kawa niewiele więcej. Gdy pociąg przystaje na stacji, z okien wyciągają się niecierpliwe ręce. Sprzedawcy podbiegają i zręcznym ruchem nalewają napój do glinianej czarki. Jest już posłodzony, ale czasem trudno po smaku odróżnić herbatę od kawy! Miseczki są jednorazowe, po użyciu wyrzuca się, po prostu, przez okno. Lub zdecydowanym ruchem rozbija o ziemię.

Uśmiecham się do moich skorup. Przypomina mi się niesamowity ścisk w pociągu jadącym do Jaipuru, chwile grozy, gdy nasz wagon second class został oblany kolorową farbą podczas święta Holi a później zaatakowany przez chuliganów kamieniami. Ach, Indie...

Muzułmański kamyczek

A tu niepozorny kamienny krążek. Ma trzy centymetry średnicy, z jednej strony ozdobiony jest reliefem z islamskimi symbolami i cytatami z Koranu. Jest lekko wyszczerbiony, ma pewno wiele lat za sobą. Kamyk taki muzułmanin kładzie przed sobą podczas modlitw i bijąc pokłony dotyka go czołem.

Znalazłem go na miękkim dywanie w sanktuarium Imama Rezy w Mashhadzie. To najświętsze miejsce dla irańskich szyitów i jednocześnie najbardziej niezwykłe wspomnienie dla mnie. Ilekroć spojrzę na tę pamiątkę, przypominają mi się rozentuzjazmowane tłumy przy grobowcu Imama, pełna religijnej ekstazy atmosfera tego miejsca. Pamiętam tez spokój i skupienie w chłodnych wnętrzach maszhadzkiego meczetu i wspólne mogły kilku tysięcy wiernych na dziedzińcu...

Kamyk muzułmanin nosi przy sobie – zawinięty w chustkę wraz z różańcem. Może też wypożyczyć kamyk ze skrzynki umieszczonej przy wejściu do meczetu. Te jednak pozbawione są napisów: można powiedzieć, że to odmiana no name.

Lubię mój kamyk. I wciąż nie wiem, jak się on nazywa... Może ty wiesz*/?

Bransoletka z Petry

Oto metalowa bransoletka na rękę. Wygląda na stare srebro, tak zresztą zachwalają swe towary sprzedawcy w Jordanii wołając "Silver, silver!". To, że jest to przedmiot tylko posrebrzany czy wręcz wykonany z cynowej blachy i cynowych drucików – zupełnie mi nie przeszkadza. "Zdobyłem" go w Petrze a dokładniej w jednym z Grobowców królewskich. Tam, gdzie turyści zwykle nie wchodzą, w najgłębszym, najciemniejszym pomieszczeniu, leżała właśnie ta ozdoba. Przedmiot – oczywiście współczesny – należał do jednego ze sprzedawców, którzy przechowują swój towar właśnie w tych mrocznych wnętrzach.

Bransoletka ta – obok buteleczki z kolorowym piaskiem usypanym we wzorki – to moje pamiątki ze starożytnego miasta Nabatejczyków. Siq, Skarbiec, Wielka Kolumnada oraz Monastyr to słowa, które pobudzają nasze wspomnienia. Urozmaicone formy skalne, kolorowe nacieki, faliste warstwowania, gdzieniegdzie czarny otwór pieczary, tu i ówdzie stadko kóz skubiących niewidoczną trawkę... To były miłe chwile....

Marokański carpet

Nie wszystkie pamiątki się zachowały. Wzorki usypane z kolorowego piasku wsypanego do butelki niestety zatarły się podczas transportu z Petry. Czas upływa nieubłaganie: aby więc wspomnienia się nie zatarły – wspominam swoje wędrówki, czytam dzienniki podróżne, przeglądam zdjęcia.

Wspominam czasem marokańską kapę – której już nie ma. Kupiona w Fezie, została zjedzona przez mole. Mam przynajmniej pewność, że to prawdziwa wełna była! Prawdę więc mówił o swych towarach feski sprzedawca dywanów, który urządził dla naszej trampingowej grupy prawdziwy show.

Kolejno rozkładane dywany lub raczej grube narzuty tworzyły coraz wyższy stos na podłodze wielkiego sklepu. Marokańczyk opowiadał o sposobach wytwarzania carpetów, tłumaczył znaczenie beduińskich i arabskich motywów. A my oszołomieni tym bogactwem ulegaliśmy reklamie... Ceny przedstawiane przez sprzedawców spadały a feeria wzorów i kolorów zachęcało do kupowania. Ja spokojnie czekałem na zakończenie targów. Gdy grupa już opuszczała pomieszczenie – przedstawiłem swoja cenę i kupiłem upatrzoną narzutę.

Lorestański koc

W szafie leży natomiast inny prezent – czerwono-czarny koc z lorestańskimi wzorami. To podarunek od rodziny Hojata. Młodego Irańczyka poznałem w autobusie, gdy wracałem z Choqa Zanbil. Zaprosił mnie do rodzinnego Khorramabadu, oprowadził po twierdzy Falak-ol-Aflak. Po wspaniałym obiedzie, już podczas sjesty na rozłożonych dywanach nastąpiła tradycyjna wymiana darów. Ja wręczyłem cepeliowskie pisanki, a dostałem ów wełniany koc. Ta wizyta u irańskiej rodziny, tak serdeczne przyjęcie i życzliwy stosunek do cudzoziemców są dla mnie kwintesencją perskiej gościnności.

A propos wymiany prezentów: właśnie na takie nieoczekiwane okazje zabieram ze sobą różne drobiazgi. Przydają się, gdy wypada podziękować za gościnę. Myślę, że to sympatyczne dla obu stron. Nie wyobrażam sobie wciskania pieniędzy! Poza tym miła jest dla mnie myśl, że w Palmirze, u syryjskiej rodziny, wisi grafika z Sukiennicami, matka Gairata, stara Ujgurka, trzyma jakieś drobiazgi w cepeliowskiej szkatułce, a w szamańskim tipi nad Chubsugułem leży długopis ze stylizowanym Smokiem Wawelskim.

Szklany portret

Z należnym pietyzmem przechowuję w irchowym woreczku niewielki szklany prostopadłościan – pamiątkę z Petersburga. To utrwalony techniką laserową portret. Takie drobiazgi są sprzedawane od lat w miejscach turystycznych: przedstawiają trójwymiarowy wizerunek charakterystycznego dla miejscowości zabytku lub jakąś postać. Ale w tym wypadku – mam osobisty stosunek do osoby sportretowanej: bo to ja sam tam jestem!

Zwiedzając Twierdzę Pietropawłowską w pewnej chwili stanąłem przed dylematem, na co wydać ostatnie zaoszczędzone na trampingu dolary: na 15-minutowy lot śmigłowcem nad Newą, czy poprosić o wykonanie na poczekaniu portretu przy pomocy tej stosunkowo rzadkiej w 2003 roku techniki. Ze śmigłowca akurat wysiadała grupa zadowolonych Japończyków a w Inżyniornym Domie rozłożyli się panowie ze sprzętem do laserowego rycia podpowierzchniowego.. Wybrałem utrwalenie siebie w trzech wymiarach. Mam nadzieję, że w tej postaci przetrwam kilka tysięcy lat!

Teraz, gdy obracam w dłoni szklaną zabawkę, przypomina mi się uśmiechnięta postać rzeźbionego Piotra Wielkiego, na kolana którego tak lubią wskakiwać śliczne petersbużanki; wspominam przepych Soboru św. Piotra i Pawła, mrok i chłód carskich kazamat i nostalgię za czasami minionymi, uczucie, które towarzyszyło mi w muzeum kosmonawtiki i rakietnoj tiechniki.

Tybetańskie ozdoby

Przede mną leży sznur niebieskich lub raczej turkusowych kamyków. Okrągłe i wygładzone, zostały nanizane kobiecą ręką na krótką nitkę. Obok – wykonana z czarno-bordowego aksamitu i ozdobiona srebrnym łańcuszkiem szmaciana frotka, którą polskie dziewczę z ochotą użyłoby do upięcia swych włosów. Nie są to jednak kobiece akcesoria, lecz ozdoby noszone przez Tybetańczyków – na nadgarstku.

Podróżując po prowincji Qinghai niejednokrotnie dziwiłem się widząc młodych mężczyzn przystrojonych w takie błyskotki. Oczywiście, również i Tybetanki noszą biżuterię i inne ozdoby swojego ubioru: pozłacane kolczyki, kolorowe koraliki i ozdobne zapinki we włosach, sznury muszelek, a nawet noże z inkrustowaną rękojeścią. I co ważne – stroją się tak na co dzień, nie na użytek turystów, jak w masajskiej wiosce.

Drobiazgi te, jak również metrowy kawałek pięknej tkaniny z przeznaczeniem na serwetę, kupiłem w Garze, mieścinie na skraju Wyżyny Tybetańskiej. Dotarłem tam po dniu pełnym emocji i przeżyć związanych z lamajskim świętem w Serxu. Uroczystości religijne i popisy pomarańczowo-wiśniowo odzianych mnichów na długo wryły mi się w pamięć.

Wielbłąd znad Morza Czerwonego

Podczas moich wojaży miałem czasem trudności z kupieniem czegoś oryginalnego i autentycznego. Szczególnie w odniesieniu do dzieci jest kłopot ze znalezieniem prezentu. Czy to Turcja, Jordania czy Indie – wszędzie półki z zabawkami uginają się od chińskich wyrobów i to w dodatku przedstawiających zachodnią kulturę: lalki Barbie, laserowe karabiny, samochody z napisem POLICE. Zunifikowany świat, niechciana strona globalizacji...

W Aqabie długo, długo chodziłem po sklepikach pełnych plastikowej tandety. W końcu znalazłem drewnianego wielbłąda, którego można, od biedy uznać za wytwór lokalnego rękodzieła. Stoi teraz na półce u syna obok egipskiej piramidki i betlejemskiej szopki otrzymanych od babci.

Pobyt w Aqabie to wspomnienie snoorklingu na rafach koralowych, to moje "odkrywania" kolorowego podwodnego świata, to piekielny 50-stopniowy upał, kiedy zawinięta w alu-folię ryba już po półgodzinie była upieczona...

Mongolskie szagai i szachy

A tu mamy zestaw kości z baranich... kostek. To mongolska gra zwana szagai. Pojedyncza kosteczka ma nieregularny kształt. Uważne oko dostrzeże jednak, że rzucona kość może upaść na cztery różne sposoby nazywane tradycyjnie: mori (koń), temi (wielbłąd), choni (owca) i jama (koza). Garść takich kostek, przechowywanych zwykle w skórzanym woreczku, służy do gry lub przepowiadania przyszłości. Wyrzucenie czterech koni to dobra wróżba: zapewnia powodzenie na całe życie!

Szagai kupiłem w sklepiku przy pałacu Bogdo Gegena, ostatniego mongolskiego władcy. To obowiązkowa pamiątka z Mongolii. Przywiozłem stamtąd dla syna także oryginalne szachy: pionki i figury zostały wykonane z kości lub kamienia, połowa pokryta jest czerwoną farbą. Zamiast wież – żółwie! Tak, takie same żółwie, jak te, które stoją w Karakorum budowanym kiedyś przez Dżyngis Chana. Jakież to mongolskie! Szachy ustawiane są na baranim wojłoku z wypaloną szachownicą. Po grze – szachownicę się zwija i wraz z pionami pakuje do – również wojłokowego – cylindrycznego pudła. Co za wygoda!

Boskie kuleczki

W kubeczku przechowuję garść chropowatych białych kulek wielkości ziaren grochu. To dar dla jednego z bogów w Złotej Świątyni w Varanasi. Zaciekawiony, czym są owe kuleczki – zachowałem je do późniejszej identyfikacji. Hinduistyczni bogowie nie byli jednak poszkodowani – zaniosłem im na tacce z suszonych liści płatki róż i naszyjnik z kwiatów. Skłoniłem się a kapłan ozdobił moje czoło czerwonym znakiem. Płatki i kwiaty zostały wysypane na wielki stos a ja dostałem "na wymianę" naszyjnik z biało-żółtych kwiatów – tych jednak nie zabrałem do domu.

Przysiadłszy na wilgotnej posadzce przedsionka dałem się zatopić, pogrążyć w niesamowitej atmosferze tego miejsca. Woń kadzideł mieszała się z zapachem kwiatów i mleka kokosowego rozbryzgującego się wokół, gdy kapłan roztrzaskiwał orzechy o framugę. Dźwięki dzwonów i dzwoneczków przeplatały się z szeptem modlitw. Później, tam, gdzie inny kapłan polewał wodą obły czubek lingamu, złożyłem ofiarę pieniężną dla Śiwy, a na moim czole pojawiły się pasy namalowane jasnożółtą farbą.

A te białe kuleczki? – zapytacie. To skrystalizowany cukier, widocznie i bogowie lubią słodycze ;)

Zielona wstążka od Fatimy

Wśród "religijnych" pamiątek znajduje się zielona wstążeczka. Wzbudza we mnie bardzo miłe wspomnienia. Wędrowałem wówczas przez slumsy w Damaszku. "Wędrowałem" to określenie niezupełnie pasujące do tamtej sytuacji. Przemykaliśmy chyłkiem przez opustoszałe na czas sjesty uliczki, jakieś podwórka, bramy, zaułki. A towarzyszyło nam mało przyjemne uczucie wyimaginowanego zagrożenia. No, ale to był nasz pierwszy raz! Od tamtej pory poruszam się po medinie i obcych miasteczkach zupełnie swobodnie.

W końcu dotarliśmy do muzułmańskiego cmentarza. Przy bramie ponury Arab zapytał nas, czy przyszliśmy odwiedzić grób Fatimy. "Oczywiście!" – odrzekliśmy zgodnie. Syryjczyk podwinął galabiję i poprowadził nas krętą drogą pod grobowiec ukochanej córki Proroka. Tu przejął nas inny Arab, poprosił przy wejściu na bok i zawiązał nam na przegubach zieloną wstążeczkę. Wewnątrz niewielkiego budynku kilka modlących się kobiet przytulonych głowami do krat ochraniających trumnę. A na kratach – mnóstwo wstążeczek. Ja swojej wstążeczki nie zdjąłem do końca trampingu. Uznałem, że będzie mnie chronić i zapewniać powodzenie. Brałem ją również na kolejne wyjazdy. Sprawdziła się!

Biżuteria i puzderka

Miłym prezentem – dla kobiet – jest wszelkiego rodzaju biżuteria. Pierwszym takim zakupem były złote kolczyki. Syryjski złotnik wziął nas do siebie, do sklepiku na pięterku. Długo szukałem czegoś odpowiedniego, będącego kompromisem między tym, co jest ładne i tym, na co mnie stać. Ostatecznie wybrałem kolczyki w kształcie półksiężyców z cyrkonowym oczkiem. Wypiliśmy mocno słodzoną herbatę, dostałem jakiś certyfikat autentyczności i śliczne drewniane, intarsjowane, pudełko. Później starałem się kupować biżuterię z regionalnymi motywami i chociaż nie zawsze trafiałem w gust, to jednak te prezenty były oznaką, że się o kimś pamięta.

Po latach przybyło również trochę puzderek, jak choćby to cynowe, emaliowane, kupione wraz z miniaturowym czajniczkiem podczas długich targów (na dywanie i przy herbacie, rzecz jasna!) w Erfoud. Albo to inne – bardziej niezwykłe: okrągłe, wykonane z karelskiej brzozy z wytłoczonym na wieczku wizerunkiem cerkwi w Kiżi. Kupiłem je po błyskawicznych targach od Rosjanki nieopodal wodospadu Kiwacz. A miejsce to te ż jest niezwykłe. Bo oto w niemal idealnie płaskim krajobrazie Karelii, gdzie jak okiem sięgnąć tajga, mokradła i jeziora – nagle napotykasz na kilkunastometrową kaskadę. To drugi co do wysokości, wodospad w Europie! W kategorii wodospadów nizinnych, dodajmy dla porządku. A cerkiew w Kiżi? To po prostu trzeba zobaczyć!

Wśród biżuterii przywiezionej z azjatyckich trampingów znajduje się wisiorek z jadeitu. Ten – pochodzi z Kunmingu w Syczuanie, ale podobne arcydzieła sztuki rzemieślniczej widziałem też i w Xinjangu, na Jedwabnym Szlaku. Jakże się wówczas zachwycałem misternymi wzorami, filigranowymi postaciami i roślinnymi motywami wyrżniętymi w półszlachetnym kamieniu! Dziś chińscy mistrzowie kamienia używają do obróbki wiertarek dentystycznych i elektrycznych szlifierek. A wyroby z jadeitu (żadu) są obowiązkową pamiątką z Chin. "Mój" wisiorek to delikatny zielonkawy kwiat z koralowym nasionkiem w środku. Przypomina mi parną atmosferę subtropikalnych prowincji Państwa Środka.

Kolorowa lawa i fałszywa geoda

Osobną pozycję w moich pamiątkach stanowią zbiory mineralogiczne. Największe okazy to kęsy lawy z Etny – przywiozłem tego kilkanaście kilogramów, z myślą, iż będę sprzedawał po kawałku na krakowskiej giełdzie minerałów. Jednak jakoś trudno mi było rozstać się z tą lawą: wciąż więc zachwyca mnie swymi kolorami: jest szara, brunatna, brązowa, czarna, czerwona, ruda, biała, żółta, zielonkawa, fioletowa, niebieska, kremowa, stalowa, pomarańczowa... Gdzieś w szufladzie leżą też kawałki lawy z Wezuwiusza i z wulkanu Khorgo w Mongolii.

Na widok minikolekcji minerałów z Atlasu zawsze się uśmiecham. Śmieję się z własnej naiwności. Ja – stary chemik – dałem sobie wcisnąć podrabianą geodę! Na szczęście szczotka ametystowa i płytka z agatu zakupione od fałszywego Berbera okazały się – po sprawdzeniu – prawdziwe.

Mniej odległe w czasie i bliższe geograficznie są inne znaleziska – to fluoryty z Kletna. Trafiłem na nie z Sergiuszem w strumieniu rozmywającym zbocze w Masywie Śnieżnika. Przez dobrą godzinę wyławialiśmy z wody fioletowo-białe kamyki. Jakże ślicznie lśniły w słońcu! Później "płaciliśmy" nimi podczas autostopowania po Ziemi Kłodzkiej.

Arabskie i ujgurskie ciuchy

Odrębną kategorię pamiątek stanowią ciuchy. Pierwsze moje zakupy miały miejsce w Aleppo, kiedy to Alexander, mówiący co nieco po polsku Syryjczyk zaciągnął mnie do swojego sklepu w długim suku. Oj, potrafił on bajerować! Chciałem kupić tylko arafatkę (3 USD), ale już po chwili miałem i agal (عقال) – kółko do mocowania chusty (razem 5 USD) i galabiję (razem 10 USD) i wierzchnie nakrycie na galabiję (razem 15 USD). Po zakupach przebrałem się w ten strój, przemaszerowałem przez pół miasta i niepostrzeżenie dołączyłem do reszty grupy siedzącej w kawiarni przy fajce wodnej. Ależ miałem radochę widząc ich zaskoczone miny, gdy w końcu się zorientowali, kim jest ten zakutany w chustę Arab!

Innym ciuchem przywiezionym ze Wschodu był ubiór ujgurski: biała koszula ze stójką (często występuje w wersji z ozdobną lamówką) oraz białe, także bawełniane spodnie. Przydałaby się do kompletu charakterystyczna kwadratowa czapeczka – jednak nie zdecydowałem się na jej zakup.

Alkoholowe smaki

Opowiadając o pamiątkach nie sposób nie wspomnieć o alkoholach. Co prawda, alkohol ma w mojej diecie niemal zerowy udział, tym niemniej zdarzyło mi się kilka razy kupić jakiś trunek "na pamiątkę". Dokładnie: na pamiątkę, nie na handel – o który podejrzewała mnie straż graniczna na przejściu w Brześciu. Wyglądałem najwyraźniej na przemytnika, a mój podarty plecak na narzędzie przestępstwa. Jakże zawiedzioną minę miał funkcjonariusz przeszukujący mój plecak, gdy w końcu wyłuskał z niego wódkę "Sankt-Peterburg", całe 0.25 litra!

Zabawne jest to, że te różne alkohole stoją potem latami poupychane gdzieś po kątach. Albo sączone po trochu, niczym niesmaczne lekarstwo. Tak było na przykład z rumuńską palinką sprzedawaną w plastikowych opakowaniach. Pod koniec opróżniania półlitrowej butelki, już sam nie wiedziałem, czy czuję śliwowicę, czy rozpuszczony polietylen ;-)

Goście moi nie mieli również ochoty na mongolską wódkę "Chubilaj" ozdobionej wizerunkiem wnuka Dżyngis Chana. Ostatnio się nad nią zlitowałem. Normalna była! A u mojej mamy wciąż stoi chińska nalewka z zakonserwowaną w alkoholu żmiją i kawałkami żeń-szenia. Tak, jakby była nie do przełknięcia. W ogóle mam pecha do chińskich alkoholi. Wino wytrawne – wcale nie takie tanie – zostało określone przez koleżankę jako "skiśnięte" i powędrowało do zlewu. Hm...

Mongolskie sery i herbata

Czasem podsuwam gościom pod nos dwa kawałki mongolskiego sera. Przechowuję je w szczelnie zamkniętym słoiku – zapach mają nie do wytrzymania! Ale taki był on od początku. Słowo! Takie właśnie sery, twarde po wysuszeniu na słońcu jak podeszwa, Mongołowie pałaszują ze smakiem! Mam nadzieję, że ten zapach pomoże zrozumieć, czym jest życie Europejczyka w tym kraju baraniny i kumysu...

Próbie czasu oparła się również chińska herbata pu'er (普洱) przywieziona też z Mongolii. Ma postać sprasowanej cegły (zhuānchá – 砖 茶). Zabawnie wygląda przygotowywanie sute-caj w jurcie: "cegłę" kładzie się na progu i młotkiem odłupuje kawałki herbacianych wiórek. Wrzuca do wrzątku a później miesza z podgrzanym prawie do wrzenia mlekiem. I soli.

W drewnianym rzeźbionym pudełku leży wciąż nierozpakowana herbata "Darjeeling". Kupiona za grosze w Delhi przypomina mi kwitnące rododendrony i plantacje herbaty w Zachodnim Bengalu, ale przede wszystkim oczekiwanie na wschód słońca pod Kanczedżongą.

Warto również wspomnieć o dużym kawałku plastra miodu przywiezionym z trampingu po Iranie. Stęskniłem się za tamtejszymi upałami!


Kończę tę wyliczankę. Nie o wszystkich pamiątkach i prezentach przywiezionych z kilkunastu trampingów wspominałem; wybrałem te, które są dla mnie najciekawsze, lub budzą jakieś miłe skojarzenia. Z pewnością w mojej kolekcji brakuje wielu interesujących rzeczy. Często, po prostu, nie było mnie stać na taki zakup.

Na szczęście – dla wspomnień – mam zdjęcia. Robione kiedyś prostym aparatem a później "lepszą" cyfrową hybrydą, stoją ułożone w kilkudziesięciu albumach. Ale ja wolę je oglądać w postaci multimedialnej prezentacji. Uzupełnione lokalną muzyką i moim komentarzem, układają się wielogodzinną opowieść. Lubię tak torturować swych gości! */ Uprzejmy internauta podpowiedział mi nazwę muzułmańskiego kamyka. Zwany jest mohr (مهر‎) w Iranie lub turbah (تربة‎) na Bliskim Wschodzie

Pamiątki z podróży – część 2

Powrót

stat4u