Przed świtem | Miły autostop | Groby Królewskie | Udane lądowanie | W drodze do Kato Pafos | Katakumby | Park Archeologiczny od tyłu | Czy to aby ten pręgierz? | Ostatnia kąpiel | Podsumowanie
Ta noc na klifie była nie najgorsza. Budzik nastawiony na 5:00 zmusza mnie do otwarcia oczu. Jest ciemno, jak w środku nocy. Wygrzebuję się ze śpiwora i staję nad urwiskiem. Ledwo widoczne fale z hukiem rozbijają się o podnóże skały, na której się znajduję. Z niechęcią myślę o tym, że trzeba ruszyć dalej. Na śniadanie pasztet, słonecznik i czekolada. O 5:45 jestem spakowany i opuszczam kemping.
Nie za dokładnie wiem, ile kilometrów jest do Polis. Na pewno więcej niż wczoraj ;-) Przyświecam sobie czołówką raźno maszerując. Wiem, że za chwilę spotkam autobus jadący z Polis do Łaźni Afrodyty. Ale gdybym pojechał nim, to dalszy transport do Pafos miałbym dopiero o 8:00. Wolę się przejść. Droga jednak dłuży się, zastanawiam się, czy nie trzeba było jednak zaczekać na autobus. Z zamyślenia wyrywa mnie zajadłe szczekanie psa. Wypada z ciemności i rzuca się w moim kierunku. W pół sekundy później zdaję sobie sprawę z tego, że psy są dwa! Nie! Trzy psy mnie atakują zupełnie nie słuchając głosu mężczyzny skrytego gdzieś na poboczu. Błyskam światłem bydlakom po oczach, ale w jednej chwili mogę szachować tylko jednego psa. W tym czasie pozostałe do mnie doskakują i ujadają. To pewnie psy pasterskie lokalnych owczarzy, nie mam więc do nich pretensji: atakują obcych. Mężczyzna wrzeszczy i ucisza psy. Jeszcze chwilę poszczekują, ale dają sobie spokój. Ugh! Nie lubię takich sytuacji. Najgorsze spotkania z psami miałem w Rumunii.
Stopniowo rozwidnia się. Kwadrans po szóstej wymija mnie autobus, ja liczę na autostop. Idę teraz przez małe osiedle. W domach jeszcze ciemno, mało kto o tej porze zrywa się do pracy. Ale oto z półmroku wyłania się truchtający staruszek w podkoszulku i adidasach.
– Kalimera!
– Kalimera! – odpowiadam z uśmiechem.
Niebo na wschodzie zniebieszczało i zaróżowiło się. Słysząc nadjeżdżający samochód macham latarką. Czarne mitsubishi zatrzymuje się z piskiem opon.
– Are you going to Polis? Or to Paphos?
– Polis. Get in the back! – zarządza pani w średnim wieku.
Jedziemy milcząc dłuższą chwilę. Proszę, by wysadziła mnie na krzyżówce do Pafos.
– Are you from Holland.?
– No! From Poland.
Kobieta wypytuje, co tu robię. Mam wrażenie, że Cypryjczykom Polacy kojarzą się nie z turystami a z pracownikami najemnymi. Dziś, oczywiście, nikt nie potraktowałby mnie jak para tamtych Szwajcarów, którzy przed laty bali się mnie przewieźć przez granicę.
– No, jeśli byłeś na Olimpie i na Akamas, to widziałeś to, co najpiękniejsze na Cyprze – stwierdza kobieta wysłuchawszy mojej krótkiej relacji.
Jesteśmy na miejscu. Cypryjka udziela mi jeszcze wskazówek co do dalszej drogi. Ok, wszystko jest jasne. Przechodzę spod budynku dworca autobusowego w Polis kilkaset metrów w stronę Pafos. Po 20 minutach machania siedzę w samochodzie z 30-latkiem. Jest bardzo gadatliwy i dobrze się nam rozmawia. Specjalista od sufitów podwieszanych i płyt gipsowo-kartonowych. Przez tydzień musi dojeżdżać do Pafos, bo zmieniło mu się miejsce pracy. Wypytuje mnie, jak odbieram Cypr, czy nie jest zbyt "wiejski". Sam lubi swój kraj za luz, dużo przestrzeni, mało samochodów.
– Ależ nie! – uśmiecham się – ja lubię takie krajobrazy i kocham góry!
– A u was są góry?
Przedstawiam pokrótce geografię Polski.
– Cała wschodnia Polska jest mało zurbanizowana, dużo wsi, dużo miejsca – dodaję.
Dopytuję go, czy są tu problemy z Rosjanami. Cypryjczyk dyplomatycznie stwierdza, że są różni ludzie.
– Rosyjska mafia jest najbardziej znana, ale też jest bułgarska i rumuńska – stwierdza enigmatycznie i dodaje:
– Masz pieniądze to jesteś gość. Nie masz – mogą zrobić z tobą, co chcą.
Zatrzymujemy się w Pafos na przedmieściu.
– Tu cię wysadzę. Tam pracuję – wskazuje ręką.
Żegnamy się serdecznie.
Odszukuję kierunek do centrum i dochodzę do zamkniętych jeszcze Łaźni Otomańskich. Może innym razem, nie będę czekać.
Zaczynam od lewej, południowej strony, zamierzam systematycznie zwiedzać to miejsce. Ścieżka prowadzi między skałkami z wykutymi jaskiniami lub pomieszczeniami. Zaglądam do kolejnych, wyglądają podobnie: kilkumetrowej wysokości przestrzeń o powierzchni małego pokoju. Czasem znajduje się poniżej poziomu gruntu, wówczas do środka prowadzi kilka, kilkanaście stromych schodków. Wewnątrz pomieszczeń z mroku wyłaniają się nisze, to opróżnione przed wiekami komory grobowe. Są bardziej regularne w kształcie niż samo pomieszczenie, wydrążone są najczęściej parami i rozmieszczone po bokach pomieszczenia lub w głębi. Moją uwagę zwraca pewne ubóstwo zdobień, ściany w tych jaskiniach są na ogół pozbawione jakichkolwiek ornamentów, z rzadka tylko można dostrzec fryz czy relief. To może zastanawiać. Budowniczym "opłacało się" wykuwać tak duże pomieszczenia, ale już "nie chciało się" ich przyozdabiać. "No nic, zobaczymy, co będzie dalej" – pomyślałem – "w końcu to miejsce wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO". W miarę, jak przesuwam się ku północnej części wykopalisk, odkrywam coraz to ciekawsze miejsca. Przede mną znajduje się, widoczne już z pewnej odległości, zagłębienie w terenie wielkości szkolnego boiska. W ścianach niecki ciemnieją otwory kolejnych grot z komorami grobowymi. By się do nich dostać, muszę zejść kilka metrów po stromym brzegu. Chwila nieuwagi, potykam się i lecę w dół zahaczając ręką o skałę i wywijając stopę na "lewą stronę". Udaje mi się jednak utrzymać równowagę i uchronić aparat fotograficzny przed zezłomowaniem. Widzę w tym postęp w stosunku do mojego upadku w Xiewu (Qinghai, Chiny), gdy schodziłem ze skały z moim tybetańskim "friendem" i porysowałem okulary. Zrzucam plecak i lewą ręką wygrzebuję apteczkę. Muszę przylepić kawałek oderwanej skóry z opuszka kciuka i zabandażować. Przemywam jeszcze wodą pochlapane krwią spodnie i kontynuuję penetrowanie wydrążonych jaskiń.
Ech! Ależ trudno zrobić tu zdjęcie! Albo widzę w aparacie błękitne niebo czarne wnętrze, albo dobrze naświetlony dziedziniec i mleczne niebo... Droga, którą idę, skręca łagodnym łukiem w lewo, widzę już piękną, biało-brązową bryłę prawosławnej katedry Agioi Anargyro. Ja jednak kieruję się bardziej na południe, ku Kato Pafos. Tuż za skrzyżowaniem, przy odkrytym terenie porośniętym zeschłą trawą dostrzegam na wpół rozwalony kamienny mur. Wdrapuję się i z rozczarowaniem stwierdzam, że poza kolejną łąką nie ma za nim nic ciekawego. Oj, nie miałem racji! Bo jest to teren kolejnego parku archeologicznego, do którego "zwyczajne" wejście jest 200 metrów dalej idąc główną ulicą. Tuż obok drzewa terpentynowego obwieszonego kolorowymi szmatami znajduje się szczelina w skale przypominająca nieco Ucho Dionizosa w Syrakuzach. Byłem wtedy z Sylwią na naszym drugim i ostatnim trampingu. Wzorem innych turystów klaskaliśmy w ręce słuchając rozbrzmiewającego w Uchu echa. Ciekawe, jak potoczyło się jej życie... Ech! Wracam do szczeliny wejściowej i tu, kolejny raz, stwierdzam, że turystów bądź imigrantów z Rosji jest straszliwie dużo na Cyprze! W dalszej wędrówce wzdłuż głównej drogi zaglądam do dwóch okopconych pomieszczeń wykutych w ścianie "płaskowyżu" – nic w środku ciekawego – i dochodzę do miejsca oznakowanego jako "Katakumby" (Kato Paphos Agia Solomini). Obiekt z zewnątrz nie rzuca się w oczy, ot, ogrodzona balustradą dziura w ziemi o głębokości 7 metrów, z której wyrasta drzewo. Obok, również zabezpieczone płotkiem, schody prowadzące na dno owej dziury. Starając się nie potknąć, ostrożnie schodzę po krzywych stopniach. Zza zakrętu wylania się po prawej stronie niewielkie pomieszczenie o ścianach obwieszonych ikonami. Na wprost zejścia natomiast wychodzi się na kilkumetrowy dziedziniec, widoczne z góry dno owej dziury. Tu z kolei jest wejście do czterech pomieszczeń: jedno ze schodami prowadzącymi w dół do komory z sadzawką; drugie, większych rozmiarów i również ze ścianami obwieszonymi ikonami i zdjęciami świętych oraz dwa mniejsze, z zakratowanymi wejściami i z resztkami polichromii na ścianach. Bez przekonania robię zdjęcia, niewiele tam widać. Nie bez powodu przypominają mi się malowane pomieszczenia wykute w skale w Wardzi (Gruzja). Tam jednak tych polichromii było więcej i były lepiej zachowane. A skoro już jestem myślą przy malowanych grotach, to muszę wspomnieć o pięknych jaskiniach w Mogao Ku w chińskiej prowincji Gansu. I tak teraz się zastanawiam, czy będzie mi dane oglądać ozdobione ludzką ręką jaskinie w Algierii... Heh! Zdaje się, że zacząłem uprawiać magiczne myślenie: bo ilekroć napisałem w relacji o jakimś miejscu czy kraju, do którego chciałbym dotrzeć, to później... to się spełniało. Więc, by się zaczęło szybciej spełniać, zacząłem specjalnie nawiązywać w relacjach do różnych odległych miejsc... ;-) Co by tu jeszcze zobaczyć? O! Odeon! Strzałka po drugiej stronie ulicy wskazuje kierunek. Skręcam więc w boczną uliczkę i po trzech minutach dochodzę do bramy z informacją "Wejście od strony portu". Odeon, czy też mały amfiteatr znajduje się na wprost mnie, 200 metrów dalej, u stóp skały oddzielającej miasto od morza. Brama jest otwarta, więc wchodzę. Był, co prawda, napis "No entry", ale go nie zrozumiałem;-) Ogarniam wzrokiem jeszcze raz całość ruin i wracam przez inne niestrzeżone wyjście (z jednokierunkową zaporą). Na kolejną miejscową atrakcję trafiam również przypadkowo. To kościół Santa Maria Chrysopolitissa (Agia Kyriaki) ze sławnym pręgierzem św. Pawła. Trudno powiedzieć, czy przybyły tu w roku 45 n.e. święty został przywiązany do tej czy innej kolumny – jest ich tu kilkadziesiąt. Faktem jest, że jedna z nich została odpowiednio podpisana. Niech będzie! Za przejazd na lotnisko (linia 612) płacę 1.5 euro, to już ostatni wydatek na Cyprze. Swoją drogą... dziwnie ustawione są tu ceny biletów w autobusach innych niż dalekobieżne. Bilet miejski (nawet za jeden przystanek) kosztuje tyle, co przejazd do Polis! Tyle mojego najkrótszego trampingu. Czy jestem zadowolony? A może rozczarowany? Cóż, wyjazd nie należał ani do wyczekiwanych ani do specjalnie przygotowywanych. Chciałem zobaczyć Cypr – bez wypoczynku na plaży – i to w zasadzie zrealizowałem. Co prawda, nie byłem na Plaży czy też, jak to inni nazywają, przy Skalach Afrodyty – wolałem zdobywać Olimp, najwyższą górę wyspy. Odwiedziłem dwa monastyry w górach, byłem na Płw. Akamas. Zwiedziłem najważniejsze miasto – Pafos. Żałuję, że nie widziałem Femagusty. Nie dotarłem także do Kykkos i Kourion. Zabrakło może 1-2 dni. Ale inna opcja lotu do Pafos w tej samej cenie wymagałaby powrotu po 11 dniach. A tyle urlopu Cypr nie jest wart! "Nie?!" – zaoponuje ktoś. Ano, nie. Nie interesuje mnie plażowanie, a jeśli nawet bym zdziadział do tego stopnia, że chciałbym wypocząć w jednym miejscu, to wybrałbym ładniejsze plaże w Tunezji, Egipcie lub w Turcji. Starożytne pozostałości nie są tak imponujące jak w Grecji, przyroda nie jest też oszałamiająca. Tym niemniej, kraj należy zobaczyć – choćby dla miłych krajobrazów czy miejsc kultu.
– W którym kierunku są Groby Królewskie? – pytam krępego 50-latka.
– O, to daleko. Tam jest przystanek autobusowy, musisz podjechać – tłumaczy.
– Ok, ale w którym kierunku? – nie ustępuję.
Facet pokazuje ręką i dodaje:
– Ale to daleko! Weź taksówkę lub jedź autobusem – Cypryjczyk też się nie poddaje.
Po trzech minutach spaceru napotykam znak "Royal Tombs 300 m". Ech...!
Sławny park archeologiczny w Pafos znany jako Groby Królewskie jest jeszcze zamknięty. Właśnie podszedł do bramy strażnik i otwiera ją. Mam 15 minut czekania do przyjścia kasjerki.
– Come! Without ticket! – nieoczekiwanie mówi strażnik i zachęca gestem.
– Sas efcharisto! – dziękuję uprzejmie.
Na zdjęciach, które wcześniej widziałem w moim miniprzewodniku, są widoczne perystylowe podziemne sale – muszę je odszukać. Wędruję więc dalej w kierunku szafirowego morza. Wdrapuję się na skałę i rozglądam dookoła. W oddali widać port i współczesne miasto. Teren wykopalisk wokół mnie rozciąga się na przestrzeni wielu hektarów, czeka mnie jeszcze dużo łażenia. Ale lubię takie parki archeologiczne. Tu mamy do czynienia z połączeniem natury (skały) z działalnością człowieka (jaskinie). Czasem trudno się zorientować, co jest dziełem przyrody a co wytworem człowieka. Podobnie było w Jiaohe – w starożytnym mieście w Xinjiang (Chiny). Podobne w charakterze jest starożytne Upliscyche w Kartli (Gruzja) i Zelve w Kapadocji (Turcja).
Wydrapuję się z niecki i w końcu docieram do grobowców oznakowanych numerami 3 i 4. To te najciekawsze, zagłębione w ziemi z małymi wykolumnowanymi dziedzińcami. Prowadzą do nich strome, powycierane tysiącami nóg, schody z górnego poziomu. To ciekawe, że starożytnym chciało się wykuwać podziemne kolumny – w doryckim zresztą stylu – zamiast je wznosić na powierzchni. Może się wstydzili? ;-) Za portykiem znajduje się kilka dodatkowych pomieszczeń a w nich liczne nisze przeznaczone na zwłoki.
Kolejny grobowiec (4) jest nieco skromniej ozdobiony, kolumny bardziej toporne, kanciaste. Zauważam, że i tu w narożniku perystylu znajduje się wykute prostokątne zagłębienie, prawdopodobnie na wodę. Pewno przeznaczone do rytualnych ablucji. Zaliczam następnie kolejny grobowiec (nr 5), pusty dziedziniec, kolejne dwa podziemne grobowce (nr 7, 8). Są one jednak bardziej zniszczone i przez to mniej atrakcyjne.
Dopiero teraz na terenie parku archeologicznego zaczyna się ruch. Spotykam jakąś błąkającą się Amerykankę, wycieczkę Niemców i parę Rosjan. Spędzam tu jeszcze z pół godziny kręcąc się po północnej i środkowej części wykopalisk. Przy sympatycznej skałce z dziurą w środku robię sobie sesję fotograficzną używając samowyzwalacza. Zjadam śniadanie i zmieniam prowizoryczny opatrunek na palcu.
Podobno w Grobach Królewskich nie chowano cypryjskich królów. Nie szkodzi. I tak zaliczam to miejsce do najciekawszych na wyspie.
Czeka mnie teraz długi spacer wzdłuż ulicy Tafoi ton Vasileon. Muszę dojść do dzielnicy turystycznej a potem na dworzec. Sprawdzam, ile czasu zostało mi do godziny 14:00, kiedy powinienem znaleźć się na lotnisku i szacuję siły. Pierwotnie, w ramach oszczędności i pod pretekstem odwiedzenia jednego z najstarszych bizantyjskich kościołów na wyspie, Agia Paraskevi w Yeroskipos, zamierzałem odbyć dwugodzinny spacer wzdłuż morza na lotnisko. Zdarzenie przy grobach królewskich i niepewność co do możliwości wejścia na teren portu lotniczego od strony zachodniej (a nuż trafię na płot?!) skłaniają mnie do skorzystania z podmiejskiego autobusu.
Wchodzę do środka, szczelina rozszerza się tworząc 20-metrowej długości komorę o regularnych w miarę kształtach i kanciastą kolumną pośrodku. Moja pierwsza myśl: "Że też im się chciało wykuwać tak wielką salę!". Ale teraz, gdy zapisuję tę relację, myślę, że starożytni mieszkańcy wyspy mogli wykorzystać naturalną pieczarę. Tym niemniej kolumna wygląda na odkutą ze skały, czyli co najmniej poszerzono pieczarę o przestrzeń za kolumną. Z tego miejsca prowadzą dwa wyjścia. Niski korytarz wiedzie do ciągu sal z wybitymi na zewnątrz otworami, które wpuszczają naturalne światło do środka. Drugie wyjście to strome, pozakręcane schody, którymi wspinam się na powierzchnię skalnego mini-płaskowyżu. Niestety, ta atrakcja turystyczna nie jest dobrze oznakowana, właściwie: w ogóle nie! Myszkuję więc to tu, to tam. Zaglądam do dwóch lub trzech zagłębień w skale – resztki schodów prowadzą poniższych kondygnacji. Dochodzę do znajdującego się na krawędzi skały kolistego umocnienia, które współcześnie pełni rolę punktu widokowego. Najciekawsze są jednak mozaiki, które po odsłonięciu przez archeologów zostały później zabezpieczone daszkiem i płotem. Mozaiki są słabo widoczne, przedstawiają figlujące delfiny.
No dobrze, wystarczy o tych katakumbach. Chwilę odpoczywam pod rosnącym opodal "szmacianym drzewem". Mam w kieszeni przewodnik z krótkim opisem Pafos, ale nie ma tam planu miasta z zaznaczonymi interesującymi miejscami. Na szczęście, średnio mi zależy na dalszym dokładnym zwiedzaniu. Wczorajsze dwa muzea i kościół oraz dzisiejsze groby królewskie z bonusem w postaci zabandażowanego palca już mnie usatysfakcjonowały. Wstępuję do sklepu z pamiątkami i wybieram miniaturowy kubeczek z turystyczną mapą Cypru. Wystarczy: krótka wycieczka to i pamiątka skromna.
Odeon z II wieku naszej ery jest całkiem zwyczajny. Nie robi specjalnego wrażenia. W końcu widziałem już trochę tych amfiteatrów (Epidauros, Palmira, Delfy, Jerash, Olimpia). Ale miło spojrzeć na dzieło starożytnych greckich budowniczych. Dodatkową atrakcją jest tu latarnia morska, wzniesiona w 1888 roku na nadbrzeżnej skale (3.4 euro). Jej biel ładnie kontrastuje z błękitem bezchmurnego nieba. Skaczę chwilę po schodach amfiteatru, później uzupełniam zapasy wody i ruszam w kierunku Agory i dalej do Saranda Colones (Czterdzieści Kolumn), ruin bizantyjskiego zamku. Zbudowany w 1192 roku przez krzyżowców nie przetrzymał trzęsienia ziemi, które nastąpiło w 30 lat później. Niewiele dziś zostało z niego, choć miał trzymetrowe mury, osiem wież i fosę. Wśród resztek fundamentów i fragmentów ścian leżą bezładnie granitowe kolumny. Przystaję przy dwóch fotogenicznych łukach i cierpliwie czekam, aż panienka ze Szwecji skończy robić sesję zdjęciową z rodzicami, a następnie sam zajmuję jej miejsce.
Najważniejsze w Parku Archeologicznym są jednak mozaiki. Odkryte w 1962 roku po zmyciu ziemi podczas wtargnięcia morza na ląd, były dużym zaskoczeniem dla archeologicznego świata. Dziś zostały zabezpieczone daszkami i udostępnione turystom. Dom Dionizosa, zwany tak od mozaiki przedstawiającego boga, jak i pozostałe obiekty, należały do rzymskich notabli mieszkających tu w II wieku naszej ery. W sąsiedniej willi Tezeusza oprócz geometrycznych mozaik są dwie szczególnie interesujące: "Tezeusz zabijający Minotaura" i "Śmierć Achillesa". W młodszej o 200 lat willi Aion jest zatrzęsienie scen mitologicznych. Widać, że właściciel uwielbiał sztukę. Są tu: "Apollo i Marsjasz ", "Łaźnia Dionizosa", "Leda i łabędź", "Tryumfalny pochód Dionizosa" oraz "Konkurs piękności pomiędzy Kasjopeją i Nereidą". Jest jeszcze Dom Orfeusza z mozaikami z III wieku n.e. przedstawiającymi Orfeusza z lirą i Herkulesa z Lwem Nemejskim. Większość mozaik jest wyblakła, wykonane zostały z kostek marmuru i innego porowatego kamienia, który zabarwiano pigmentami. Najwyraźniej wykonawcy tych pięknych obrazów nie dawali gwarancji na 2000 lat...
Jak wspomniałem, kolumn jest tu więcej, to pozostałość po świątyni greckiej. Obok stoi późniejszy kościół chrześcijański – ten pod wezwaniem Świętej Marii. Dostęp do niego jest dość oryginalny – przechodzi się po drewnianych podestach. To, co jednak jest najcenniejsze, a dla mnie – najciekawsze, to nie sam kościół, czy podwójna kolumnada z kompozytowymi kapitelami, ale liczne, najczęściej geometryczne mozaiki, które można podziwiać z poziomu owych podestów. Mozaiki są trójbarwne, częściowo zniszczone. Może nie są tak zachwycające jak w Pelli czy w Dionie, ale w końcu stanowiły tylko posadzkę w starogreckiej świątyni. Obchodzę kościół wokół, zaglądam do środka. Choć sam kościół niby z V w n.e., to ikonostas jest współczesny, nie czuć specjalnego nastroju.
No, dobrze. Czas na dworzec autobusowy. Z rozkładu jazdy, który wczoraj dostałem, wynika, że mam transport na lotnisko o 13:00 i 14:00. Pojadę tym wcześniejszym kursem, nie chcę się potem denerwować, że nie zdążę na samolot. Wykorzystując położenie dworca przy zatoce i chwilkę czasu do odjazdu autobusu, zapoznaję się z nadmorską promenadą. Ha! A więc to tutaj, wśród butików, sklepików z pamiątkami i klimatyzowanych restauracji spędzają czas turyści!
Na lotnisku odświeżam się i, mając w perspektywie dwie godziny do rozpoczęcia odprawy, idę na już znajomą plażę. Tym razem nie jestem sam, w pobliżu rozłożyła się para 25-latków z górą bagażu. Jak przypuszczam, to Polacy, ale sprawdzenie tego zostawiam na później. Na razie rozbieram się i starając się nie połamać nóg na kamienistej plaży idę się kąpać. Woda jest trochę zaglonowana, jednak wystarczająco ciepła, by bez abominacji trochę popływać. Później zaczepiam wspomnianą parę. Faktycznie, Polacy. Podrzucam im nóż do ich bagażu głównego.
Czas do odlotu spędzam zapoznając się z gadżetami dla dzieci w sklepiku w hali odlotów. Przed wejściem do samolotu śmiejemy się wszyscy z komicznych prób jednego z pasażerów, który na wezwanie pracownika lotniska usiłuje upchnąć bagaż podręczny w standardowym stojaku. Dziwni są ci ludzie – ładują dwukrotnie większą torbę niż można zabrać na pokład i liczą, że ich nikt nie sprawdzi?
Lot, nieco opóźniony, dłuży mi się. Od czasu do czasu fotografuję wyspy Dodekanezu. Gdy przelatujemy nad Rodos, widzę dokładnie Płw. Arionos i port w mieście... dalej tureckie wybrzeże z fantazyjnymi półwyspami wcinającymi się głęboko w Morze Egejskie... Potem, już nad kontynentalną Europą, identyfikuję szeroką rzekę jako Dunaj, który nie tak dawno przecież przekraczałem kilkukrotnie. Lądujemy na Balicach już po zachodzie słońca. Kraków wita mnie październikowym wieczornym chłodem.
Był to dość "dziki" tramping, bez hosteli, nawet bez kempingów, z własnym żarciem, częściowo z autostopem i lewymi wejściami do obiektów. Stąd i niski koszt na miejscu, raptem 31 euro. Trochę niewygodnie i męcząco, ale nie żałuję. Warto było zobaczyć Cypr!