Dzień: [0-1] [2] [3] [4] [5] [6] [7] [8]
Jak dojechać do Ajt Bin Haddu? | Maroko inwestuje w energię ze słońca | Gliniane miasto jak z bajki | Tym razem smaczny obiad | Czy to był skimming?
Budzimy się przed budzikiem.
– Co za okropna poduszka! Jak można taką poduszkę dawać? – wzdycha rano Renata.
Faktycznie poduszka jest twarda i niewygodna.
– Pewno nabita skórami kozimi – ironizuję. – Co zjesz na śniadanie?
– Otworzysz mi ryby?
– Oczywiście.
Rybka jest pachnąca i mam na nią ochotę. Muszę jednak najpierw zjeść swoją szynkę.
– Weź mój talerz – zwracam się do dziewczyny.
– Nie, nie trzeba.
– Bez detergentu nie domyjesz z ryby.
Renata potrząsa głową.
– Weź talerz, bo nachlapiesz! Po to go wziąłem, żeby się przydawał w takich sytuacjach.
Za późno! Renata już zdążyła pokapać rybą po stole. Dzielimy się wczorajszym chlebkiem. Ja swoją połówkę zjadam z "trującym" z serkiem topionym. Wiem, wiem, sama chemia.
O 8:30 jesteśmy gotowi do drogi. Hotelarzowi mówimy, że zostajemy na kolejną noc. Powinien się zdziwić, że chcemy tu jeszcze zostać, ale rozpromienia się i mówi:
– Welcome.
– Chcemy jechać do ksaru Ajt Bin Haddu. Autobusem albo taksówką.
– Tylko taksówki, big taxi.
– Aha – tym razem wierzę hotelarzowi – A gdzie jest przystanek?
– Koło stacji benzynowej, 20 minut spacerem.
– Okej, pójdziemy. Ile będzie kosztować taksówka?
– 25 do 30 dirhamów
– Dzięki, do widzenia, wracamy wieczorem.
Na stacji benzynowej przy głównej ulicy, w miejscu, gdzie się spodziewałem, nic nie stoi. Zaczepiam mężczyznę wsiadającego do samochodu i wyjaśniamy sobie, że postój jest przy Gare Routier.
– Chcecie, to was podwiozę – mówi.
– Fajnie, dzięki.
Wsiadamy. Kierowca podrzuca nas około kilometra dalej. Rzeczywiście znajduje się tu milion taksówek, większość jest po prostu zaparkowanych na dużym placu, my kierujemy się w stronę białych busów stojących na uboczu.
Do Ajt Bin Haddu busy są, a jakże! Tyle że najbliższy odjeżdża o 12:00, a tyle czasu nie będziemy czekać. Możemy również jechać do miejscowości Tabourahte i dalej w stronę Agadiru.
– When it goes? – dopytujemy kierowcę.
– À dix heures.
– Sorry, only English…
Facet wyjmuje komórkę i wpisuje 10:00.
Tyle wytrzymamy, to jeszcze 15 minut. Tymczasem idziemy poszukać big taxi. Kierowcy chcą 300 dirhamów za kurs tam i z powrotem z dwugodzinną przerwą na zwiedzanie. Ewentualnie 100 za kurs w jedną stronę. Na razie wracamy do busów. Ponieważ komplet pasażerów się nie uzbierał, kierowca przesuwa odjazd na 11:00. W tej sytuacji nie chcąc tracić czasu bierzemy taryfę i we dwójkę jedziemy za stówę.
– Wściec się można z tym aparatem – mówię do Renaty po drodze.
– Coś się stało?
– Trzy razy próbuję zrobić zdjęcie i za każdym wchodzi mi w kadr słup albo drzewo!
Niestety, przy dużych matrycach i dużych kartach pamięci migawka mojego aparatu działa z opóźnieniem.
– Widzisz tę wieżę, tam za wzgórzem? – kontynuuję – To elektrownia.
Tu, w pobliżu Ouarzazate, znajduje się cieplna elektrownia słoneczna a właściwie kompleks złożony z czterech wież słonecznych otoczonych tysiącami parabolicznych luster położonych na terenie ponad 1000 ha. Skupione na zbiorniku promienie słoneczne ogrzewają zawarty w nich czynnik (na przykład sole litu) a zmagazynowana energia, po przekształceniu w energię pary wodnej, służy napędzaniu turbin elektrycznych. Łączna moc tych turbin w elektrowniach Noor to ponad 500 MW. Ta czysta energia jest zamiennikiem 750 tysięcy ton węgla. Niesamowite! Ciekawostką jest to, że zmagazynowane ciepło pozwala na produkcję energii – co jest w bardzo ważne – nawet 7 godzin po zachodzie słońca, czyli wtedy, kiedy zwykłe elektrownie fotowoltaiczne odpoczywają.
Zawsze, gdy myślą o zielonej energii, czy to z fotowoltaiki czy też z wiatru, ubolewam nad faktem, że Polska ma tak niekorzystne warunki geograficzne, które nie pozwalają na efektywne korzystanie z tych form energii. Gdybyśmy mieli tyle słońca, co Arabia Saudyjska lub tyle wiatru, co Niemcy, łatwiej byłoby zamknąć nasze kopalnie węglowe.
Przejeżdżamy przez Tabourahte i doliną rzeki Asif Ounila kierujemy się na północ. Tam znajduje się Ajt Bin Haddu (po berberyjsku: ⴰⵢⵜ ⴱⴻⵏⵃⴰⴷⴷⵓ), a także szereg innych kasb rozsianych po całej dolinie. Są tu również grobowce – tak przynajmniej zaznaczono na Maps.me w kategorii „atrakcje turystyczne”.
Już z daleka, gdy dojeżdżamy do odległej o 11 kilometrów miejscowości widzimy wspaniałą panoramę ksaru. To właściwie całe miasto na zboczach wzgórza zwieńczonego pojedynczym, kamiennym budynkiem. Płacę umówione sto dirhamów za kurs i ruszamy przez wieś w stronę rzeki. Wioska – zapewne kiedyś mało interesująca dziura – obecnie rozrosła się, pełno w niej hoteli i knajpek. Te lepsze są z widokiem na ksar.
Przechodzimy przez most i zagłębiamy się w labirynt wąskich uliczek. Ku mojemu zdziwieniu, zwiedzanie ksaru jest bezpłatne z wyjątkiem kilku obiektów na jej terenie (m.in. muzeum i mała kasba u podnóża wzgórza). Tutaj zarabia się na turystach sprzedając pamiątki. Na uliczkach ciasno ustawione są stragany z pamiątkami, a wiele glinianych pomieszczeń przekształcono w sklepiki. Renata fotografuje wszystko po kolei. Mając w pamięci wczorajszą rozmowę nie próbuję jej poganiać. Większość zwiedzających to turyści z Europy Zachodniej. Chociaż spotkamy także kilku Polaków. Pomijając samotny budynek na szczycie, praktycznie całe zbocze od strony rzeki zabudowane jest glinianymi budynkami: parterowymi lub kilkukondygnacyjnymi. Wykonane są, podobnie jak kasba Taourirt w Ouarzazate, z adobe albo z ubijanej w drewnianych szalunkach ziemi (al-luh). Ponieważ adobe jest materiałem bardziej odpornym na warunki atmosferyczne (a jednocześnie lżejszym), to wykonuje się z niego górne kondygnacje. W ten sposób niższe piętra z ubitej ziemi są lepiej zabezpieczone przed deszczem.
Budynki, pomimo swej zasadniczo prostej (by nie rzec: prymitywnej) formy, są często ozdobione. Mają elementy architektoniczne w postaci występów, gzymsów lub innych interesujących zwieńczeń na dachach. W szczególności otwory okienne są ornamentowane. Większość z nich pozbawiona jest ram okiennych, tylko niektóre mają zamontowane kraty. Po tej plątaninie domostw można się poruszać dróżkami w dowolnych kierunkach, wspinając się na wyższe poziomy lub też schodząc, jeśli trzeba, na niższy poziom. Wstęp do kasby – tej płatnej – wynosi 10 dirhamów. Odpuszczamy sobie ją na razie.
– Nie musimy wszędzie wchodzić – stwierdza Renata i ma rację: te wnętrza są podobne do siebie.
W pewnym momencie mijamy kobietę, która, skropiwszy uliczkę wodą, zamaszyście macha teraz miotłą. Druga kobieta odrywa się od swego stoiska z pamiątkami i gestami zachęca nas do wejścia do – prawdopodobnie należącego do niej – domu. Mamrocze coś po francusku, gdy mrocznym korytarzem wchodzimy w głąb. Uchyla jakieś drzwi. W niewielkim, niezadaszonym pomieszczeniu widzę kilkanaście kóz, obok w pokoju na ławach domowe sprzęty, a na ścianach jakieś makatki. Wiadomo już, że chodzi o pieniądze, kobieta będzie chciała, abyśmy zapłacili za wstęp do „lokalnego” mieszkania. Mówię grzecznie, że dziękuję, wystarczy i wycofuję się. Wtedy kobieta z wyciągniętą ręką rzuca się do mnie, ale ją zwyczajnie olewam, wyjaśniając po polsku, co sądzę na temat takich praktyk.
– Następnym razem powiem jej, że jak mi zapłaci 10 dirhamów, to wejdę do niej do domu i zrobię zdjęcia tej norze.
Wiele uliczek ma akcenty w postaci zawieszonych na ścianach obrazów domorosłych artystów-malarzy bądź też rozwieszonej na płotach i murach biżuterii, różnych ozdób i wyrobów tekstylnych. Chociaż mam dużą ochotę przywieźć sobie jakąś pamiątkę z Maroka, na razie rezygnuję z oglądania i negocjowania cen. Wiem, że będzie jeszcze okazja w Marrakeszu. Wychodzimy ponad górną granicę zabudowy, dalej prowadzą już tylko z kamienne schodki na szczyt wzgórza. Tu, na sporym placu znajduje się agadir – kamienny budynek pełniący funkcję spichlerza. Mijamy grupę chłopców, którzy ściskają w dłoniach na wpół zdechniętego gekona. Proponują zrobienie zdjęcia ze zwierzęciem.
– Ciekawe, na ile czasu taki jeden gekon im wystarczy, zanim padnie.
Tu spotykamy też polską parę. Niestety kasba Tazalft, do której mieliśmy się udać, została zniszczona przez ostatnie deszcze.
– Byliśmy tam wczoraj samochodem – mówi mężczyzna – Niewiele z tego miejsca zostało.
– Czyli kupa gliny.
– Tak to można mniej więcej nazwać. Resztę musi dopowiedzieć wyobraźnia…
Przed nami wspaniała panorama. Na północnym wschodzie góry są wyższe, chociaż z tej doliny nie widać najwyższych partii Atlasu. W kierunku północno-zachodnim ciągnie się zielona dolina Asif Ounila. Przez całe wieki – a początki tego ksaru sięgają czasów dynastii Almorawidów (XI wiek) – doliną tą podążały karawany z Gao do Sewilli i dalej do Cordoby. Tędy transportowano złoto wydobywane w górach Bambouk, a wielbłądy niosły pakunki z hiszpańskimi tekstyliami.
Schodzimy ze wzgórza. Zaglądamy jeszcze do budynków po prawej stronie od mostu, a następnie idziemy na niewielkie wzgórze usytuowane na wprost głównego wejścia do kasby. Widok z tego wzgórza jest zachwycający. Otwarte pozostaje dla nas pytanie, czy lepiej zobaczyć ten widok po zwiedzeniu kasby czy przed.
– Naprawdę było warto tu przyjechać – mówi Renata.
– Cieszę się, że ci się podobało.
To miejsce faktycznie jest wyjątkowe. I trudno się dziwić, że kręcono tu sceny w około 20 filmach, poczynając od „Lawrence of Arabia” (1962) przez „The Jewel of the Nile” (1985) i „The Mummy” (1999) po „Prince of Persia” (2010) i „Queen of the Desert” (2015).
Przy głównej drodze na taksówkę czeka już kobieta. Dopytujemy ją o koszt. Przejazd ma kosztować 15 dirhamów od osoby, oczywiście przy pełnym komplecie. Brakuje jednak wciąż innych chętnym i jest problem, bo kierowca chce od nas 60 dirhamów. Twardo mówię 50 i kierowca, po chwili namysłu, to akceptuje. Dosiada się jeszcze trzech gości, ale jadą tylko parę kilometrów, do sąsiedniej miejscowości. Resztę trasy odbywamy we trójkę, na koniec płacimy konsekwentnie umówiona kwotę, chociaż Marokańczyk domaga się więcej.
– Chodźmy teraz na obiad – proponuję po przyjeździe.
Tu, przy dworcu, znajduje się kilka, a jak się później okaże około 10 restauracji. W drugiej z kolei zamawiamy tadżin (tajin) – rodzaj gulaszu mięsno-warzywnego duszonego w charakterystycznym, glinianym naczyniu o stożkowatej pokrywce. Z niecierpliwością czekamy, aż kelner przyniesie posiłek. Pod pokrywką znajduję kilka plasterków ziemniaków okrywających mięso zmieszane z warzywami. Większość miejscowych je bez użycia sztućców. Renacie najwyraźniej to nie pasuje, bo prosi kelnera o widelec. Dostajemy jeszcze ekstra papryczki, które, jak łatwo się domyślić, są wyjątkowo piekące. Wszystko jest dosyć zjadliwe i nawet nam smakuje.
– To ma całkiem inny smak niż wczorajsza zupa – stwierdza Renata.
Wracamy do hotelu.
– No to szybka kawa i herbata i idziemy do miasta, ok?
W mieście cisza i spokój. Jest za piętnaście czwarta, kawiarnie wypełnione są tłumami niecierpliwie oczekujących na mecz Maroko – Hiszpania. Wszystkie kawiarniane krzesła są zwrócone w stronę ekranów dużych telewizorów. Większość widowni to młodzi ludzie, ale są też starsi mężczyźni, a nawet młode kobiety. Na razie idziemy pospacerować po mieście. Rozmawiamy o sprawach mniej i bardziej poważnych, o podróżach, o polityce, o życiu.
– Może pójdziemy teraz na dworzec – proponuję – i kupimy bilety na jutro.
– Dobrze, ale teraz ja pokieruję – mówi Renata i włącza GPS-a.
Jest trochę zabawy z tym, bo dziewczyna jest bardziej przyzwyczajona do nawigacji samochodowej niż informacji z Maps.me. Na szczęście czuwam nad sytuacją i nie opuszczamy miasta.
– Kupię bilety z mojej karty Revolut – oświadcza Renata na dworcu i podchodzi do okienka.
Kasjer wyciąga rękę po kartę i znika ona z zasięgu mojego wzroku.
– Nie powinnaś mu dawać karty do ręki.
– No, ale co mam teraz zrobić? – widzę, że Renata denerwuje się.
Widzę, jak facet przesuwa kartę w szczelinie czytnika później podaje terminal przez okienko i wkłada kartę już na naszych oczach. Renata wpisuje PIN i dostajemy bilety, jednakże nie mamy pewności czy karta nie została zeskimmowana.
– Takie rzeczy się zdarzają.
– Wróćmy do hotelu i sprawdźmy, bo tutaj i tak nie mam sieci. Zobaczę, co zostało pobrane z karty.
W hotelu blokujemy wszystkie funkcje zbliżeniowe, wypłatę z bankomatów i włączamy geolokalizację (co akurat w tym momencie nie jest tak istotne).
– Może kasjer nie był w stanie odczytać karty z paska magnetycznego i dlatego włożył potem kartę do dziury w terminalu – zastanawiam się.
Atmosfera trochę się rozluźnia. Idziemy na spacer, wybierając tym razem za cel wzgórze z punktem widokowym. Panorama miasta rzeczywiście jest piękna. Z minaretu rozbrzmiewa głos muezina i raz po raz rozlega się w całym mieście ryk tysięcy kibiców oglądających w lokalach i w domach mecz Maroko-Hiszpania. Wracamy do domu zahaczając o Carrefoura. Komentujemy ceny, stwierdzając, że wszystkie produkty praktycznie są droższe niż w Polsce. Nie tylko owoce (z małym wyjątkami) są droższe: mleko jest droższe, żółty ser po 100 zł i mięso po 50 zł, ciastka dwukrotnie droższe, kawa dwukrotnie droższa, jak tu można żyć?
W hotelu okazuje się, że mecz zakończył się 0:0. Będzie dogrywka. Ale i ta jest dwuzerowa. Wszyscy teraz czekają na rzuty karne. Co chwilę rozlega się ryk na ulicy, gdy Marokańczycy strzelają trzy gole Hiszpanom.
Noc, choć zimna, jest do wytrzymania.