Dzień: [0-1] [2] [3] [4] [5] [6] [7] [8]
Szczęściarz jestem! | Powtórna wizyta w Marrakeszu | Zwiedzamy pałac Dar Menebhi | Spacer po medinie: sklepiki, podwórka, pamiątki | Obiad w medinie | Zaklinacze węży na Jemme el Fna | Wieczorne światła Koutoubii | Upojne rytmy marokańskich bębniarzy
Dziś jedziemy do Marrakeszu. Przed wyjazdem nie spodziewałem się, że ta myśl będzie mnie napawać tak wielką radością. Poprzednim razem, w 2002 roku, Marrakesz ze swym magicznym placem Jemma el-Fnaa wprost mnie oczarował. Moim pragnieniem teraz jest pokazanie uroków tego miejsca Renacie i ta myśl wciąż tkwi we mnie. Z drugiej strony zmierzam ku terenom już mi znanym.
Opuszczamy dziś Ouarzazate, co nierozerwalnie związane jest ostateczną decyzją o rezygnacji z wyjazdu do Zagory, czyli nieznanego mi regionu w Maroku. Mam więc w sobie uczucie niedosytu, że czegoś nie udało się zobaczyć, że nie udało się gdzieś dotrzeć. To uczucie nie jest mi obce. Wielokrotnie podczas trampingów musiałem podejmować nieprzyjemną decyzję o rezygnacji z czegoś lub też sytuacja rozwijała się w niekorzystnym kierunku uniemożliwiając mi realizację. Pocieszam się jednak myślą, że być może wrócę jeszcze raz do Maroka, ale obiecuję sobie, że następnym razem będzie to albo wejście na Tubkal, albo przejazd do Sahary Zachodniej.
O 8:20 opuszczamy hotel, a pół godziny później siedzimy już w autobusie jadącym do Marrakeszu. Dzisiejszy przejazd będzie krótszy, czterogodzinny, a autobus, podobnie jak poprzednio, nie jest wypełniony w stu procentach. Pierwsza godzina jazdy nie jest zbyt ciekawa – przejeżdżamy przez znany nam już teren, wypatrujemy kasb i ciekawszych gór. Po raz kolejny sobie uświadamiam, że chociaż te niebotyczne góry i kolorowe skalne zbocza są pełne uroku, to bardziej bliskie są mi polskie zalesione Beskidy czy Tatry. Jedziemy nową drogą. Asfalt jest równy i tylko gdzieniegdzie, zwłaszcza na zakrętach i na trawersowanych zboczach, widoczne są odcinki starej drogi. Tamtą krętą, poprowadzoną blisko przepaści szosą, jechałem dawno temu. Widzę postęp i wielki wysiłek włożony w budowę nowej drogi, przejeżdżamy przez nowe mosty, zniwelowane obniżenia i wzniesienia. Bez wątpienia dwadzieścia lat, które minęły od mojego trampingu z Globtrampem, przyniosło wiele zmian w Maroku, a kraj się unowocześnił. Chociaż wciąż powszechne są kontrasty: obok domów z ogniwami słonecznymi widać pasterzy pędzących swe stada owiec przez nieurodzajną ziemię. Krajobraz jest, jak wspomniałem, bezleśny; jedynie doliny rzek się zielenią. Z pewnym zdziwieniem odnotowuję obecność brzóz, które raczej kojarzyły mi się dotąd ze środkową i północną Europą. Tu, w tym mało gościnnym regionie rozłożyły się podgórskie wioski. Dalej, w głębi dolin znajdują się również ośrodki narciarskie. Okolica wygląda na spokojną, wydaje się, że mieszkańcy wiodą idylliczne życie. A jednak ten spokój zostanie zburzony o 23:11, wieczorem 8 września 2023 roku, kiedy to prowincję Al Haouz nawiedzi trzęsienie ziemi o magnitudzie 6.8, a 3000 osób straci życie. Zazwyczaj, jadąc gdzieś na tramping zdaję sobie sprawę z tego, czy jest to region sejsmiczny, ale po dotarciu na miejsce myśli o zagrożeniu trzęsieniem ziemi są zastępowane bardziej prozaicznymi: gdzie nocować, czym jechać. A zagrożenia redukowane są kieszonkowców i ruchu ulicznego. Dopiero informacje medialne o wstrząsach, które wystąpiły w odwiedzonym miejscu już po powrocie z trampingu, sprawiają, że uparcie wraca myśl, że jestem szczęściarzem.
Niecierpliwie czekam na przełęcz Tichka (Tizi n'Tichka, 2205 m n.p.m.) Nie jest to najwyższa przełęcz, przez którą poprowadzone są drogi w Atlasie, wyższe znajdują się na północ od Marrakeszu. Zjeżdżając z przełęczy wymijamy karawanę może 10 białych busów z turystami. Ani chybi, to fakultatywna zorganizowana wycieczka do Ouarzazate albo Zagory. W miarę jak zbliżamy się do celu naszej podróży, pojawiają się nowe elementy. Przed sklepikami znajdującymi się przy ulicy drodze wystawiono wyroby miejscowego rękodzieła – głównie gliniane naczynia: wazy, dzbany, amfory, talerze, a na ścianach wiszą ceramiczne maski i figurki. Przejeżdżamy jeszcze bez zatrzymywania przez satelickie miasta i wjeżdżamy do Marrakeszu. Nocleg, podobnie jak w Ouarzazate, mamy w samym centrum, może 200 metrów od placu Jemma el-Fnaa. Nasz autobus jednak z szerokim łukiem omija centrum miasta i zmierza do ukrytego na wewnętrznej dziedzińcu dworca CKM. Zły jestem na siebie, że przeoczyłem punkt maksymalnie blisko położony naszego hotelu i nie poprosiłem kierowcę o wysadzenie. Trudno. Do centrum podjeżdżamy autobusem miejskim. Po drodze przejeżdżamy aleją Mohammeda V. Tu znajduje się Bab Nkob, szeroka brama, a raczej wjazd do mediny obramowany z dwóch stron przysadzistymi wieżami. Mur otaczający medinę pochodzi z XI wieku i ciągnie się daleko po jednej stronie alei, od czasu do czasu w prześwicie ozdobnych bram otwiera się widok na zakamarki średniowiecznego miasta. Ponad wysokim murem widać pióropusze palm daktylowych. To ogrody Arsat Moulay Abdel Salam. Po drugiej stronie ulicy miga przed naszymi oczami Hotel de Ville – kryty zieloną dachówką dwupiętrowy budynek urzędu miejskiego.
Z przystanku autobusowego do naszego hotelu Imouzzer zaledwie 5 minut drogi. Zagłębiamy się w wąskie, zatłoczone uliczki mediny. Tu już nie ma zwykłego ruchu ulicznego, dominują stragany i… turyści. Skręcamy raz i drugi, mijając kilka hotelików mieszczących się w starych kamienicach. Z ciekawością i zachwytem zaglądam do ich wnętrza, przechodząc obok otwartych szeroko bram. Recepcje są urządzone z przepychem a jednocześnie w bardzo tradycyjnym stylu. Korytarze prowadzą w głąb budynków, dostrzegam wewnętrzne dziedzińce. Mam nadzieję, że wybrany przez nas hotel – który tak mnie zauroczył zdjęciem wnętrz na Booking.com – nie będzie gorszy. Jeszcze jeden zakręt i jesteśmy na miejscu. Hotelik jest skromny, ale ładny.
– I jak? Podoba ci się tu? – pytam Renatę wchodząc na wewnętrzny dziedziniec z wykafelkowanymi podcieniami, kolumnami, fontanną pośrodku i wielkimi donicami z fikusami i bananowcami.
– Tak. Ale zobaczmy jeszcze nasz pokój.
Cóż! Nie jest on rewelacyjny. Zmieściło się w nim duże łóżko, szafeczka, umywalka i klima. Ta ostatnia może okazać się potrzebna, gdyż pokój ma tylko okno skierowane na patio. Lokalnego klimatu dodają wykafelkowane ściany z tradycyjnymi wzorkami marokańskimi. Prysznic i wucet na korytarzu. Ale trudno wymagać przestrzeni i luksusu, gdy bierze się dwójkę za 86 złotych w hotelu w samym centrum.
– Wiesz, nieraz spotkałem się z taką sytuacją, że wejście do hotelu i recepcja jest super, a reszta wygląda dużo skromniej. To częsty trik przyciągający gości hotelowych w Indiach i Chinach…
Czas jednak na spacer po mieście.
– Idziemy na plac! – zarządzam.
Plac Jemma el-Fnaa jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych symboli Maroka. Co ciekawe, plac jeszcze w 2001 roku został wpisany na listę niematerialnego dziedzictwa UNESCO.
O tej porze dnia i roku na największym placu w Maroku jest dość pusto. Kręci się, oczywiście, trochę osób, rozłożone są stragany z parasolami, ale muszę przyznać, że inaczej zapamiętałem to miejsce w sierpniu 2002 roku. Sprzedawcy rozłożyli swe towary na bruku; ich oferta skierowana jest raczej do miejscowych, gdyż jak widzę, głównie są tu jakieś przyprawy, nalewki, czapeczki, koszulki i inne wyroby tekstylne. Wiem, że plac ożywa dopiero wieczorem, gdy jest chłodniej, a mieszkańcy kończą swe codzienne zajęcia. Kierujemy się więc w stronę zatłoczonych uliczek pełnych sklepów i straganów. Tu rzeczywiście ciężko się przecisnąć. Tłum przystaje przed każdym stoiskiem i chociaż wszędzie jest ta sama oferta: są te same przeciwsłoneczne okulary z Chin i te same koszulki z Tajlandii; wszędzie są te same owoce i ciastka. Miejscowi i turyści zatrzymują się, słysząc zachęty „Just look!” i „Very cheap price, my friend”.
Dochodzimy do jednego z wielu pałaców (Dar Menebhi Palace), w których urządzone jest muzeum. Oglądamy eksponaty, wśród nich haftowane i zdobione metalowymi elementami siodła, drewniane gablotki z przepięknymi intarsjami. Chodzimy po niewielkich zadaszonych dziedzińcach z miniaturowymi sadzawkami otoczonymi mozaikami. Największy dziedziniec przykryty dla ochrony przed upałem wielkim płóciennym dachem. Zamiast zwykłego bruku ma mozaiki na posadzce, a także niewielkie wodotryski i jest otoczony z dwóch stron podcieniami z interesującymi kolumnami. Do kolejnych pomieszczeń prowadzą bramy, w których zarówno skrzydła drzwi jak i odrzwia są bogato intarsjowane, a nadświetle ma postać kolorowego witrażu. W kolejnych pomieszczeniach znajduje się kolekcja wyrobów tekstylnych, wśród nich haftowane chusty i barwne suknie. Dalej mamy niewielkie sale obwieszone białą bronią: szablami i kindżałami, których rękojeście są ozdobione macicą perłową, koralem i grawerunkiem w metalu z motywami kwiatowymi. Zachwycające są panele na ścianach. To mozaiki imitujące okna, a każde z nich ma inaczej układające się rozety. Sklepienie ma formę kopuły i również pokryte jest mozaiką. Ze środka zwisa wielki witrażowy lampion. Bramy prowadzące do dalszych pomieszczeń są zwieńczone bardzo bogato zdobionymi łukami z elementami przypominającymi nieco styl, który spotykałem w meczetach irańskich (mukarnasy).
W kolejnych gablotach znajduje się biżuteria noszona przez beduinki. Jest wykonana z kolorowych kamieni półszlachetnych: korali, granatów, malachitu i lazurytu. Kamienie są szlifowane "na okrągło", bez wyraźnych fasetek. Na naszyjniku prócz kamieni są metalowe przywieszki wykonane z jasnego metalu wyglądającego na cynę. Wśród naszyjników są i takie, gdzie wykorzystano stare, można powiedzieć zużyte, srebrne monety. Znajduje się tu również skromna kolekcja ceramiki użytkowej. Na malowanych wazach i talerzach dominuje błękit, zieleń i żółć. Niektóre z tych ceramicznych wyrobów przyjechały z odległego Fezu. Zaglądamy na jeden z wewnętrznych dziedzińców, jest kwadratowy, z podcieniami, a ponad nimi znajduje się ganek obiegający wokół dziedziniec. Zarówno balustrady jak i drewniane panele poniżej są bardzo bogato zdobione.
Pałac Dar Menebhi jest rozległy i ma kilkadziesiąt pomieszczeń na różnych kondygnacjach. To zbyt dużo, by wypełnić je wartościowymi, historycznymi eksponatami. Takie mam przynajmniej wrażenie, wchodząc do kolejnych pomieszczeń, gdzie zawieszono na ścianach współczesne malunki. Ciekawsze wydają mi się malowane, powtarzające się desenie na ścianach. Można się długo zachwycać symetrią tych krzyżujących się i przenikających linii. Mogą być inspiracją do tworzenia wariacji na temat mozaik z sześciokrotną osią symetrii. W kolejnej sali znów trafiamy na przepiękne panele w formie półokrągłych okien, ale to, co najbardziej zachwyca, to ażurowa konstrukcja olbrzymiego żyrandola zwisającego z drewnianego, malowanego sufitu. Tyle zwiedzania.
Jak się okazuje, kilka kroków dalej znajduje się kolejne miejsce turystyczne, To medresa z XII wieku ufundowana przez Alego ibn Jusufa, marokańskiego władcę, który bez końca naparzał się z Berberami, Pizańczykami, Nawarrami i Aragończykami, a w przerwach budował meczety i medresy w stylu andaluzyjskim. Zaczynam zdawać sobie sprawę z tego, że to jest miejsce, do którego mieliśmy pierwotnie iść. Jesteśmy jednak w tej chwili przesyceni oglądaniem architektury marokańskiej. Zgodnie dochodzimy do wniosku, że nie będziemy go zwiedzać.
– Tu wnętrza będą pewno podobne – stwierdzamy zgodnie – Chodźmy lepiej zobaczyć coś innego.
Zaglądamy jednak na chwilę do środka. Tu, jak widzę, patrząc w głąb długiego korytarza prowadzącego do kolejnych sal, jest więcej elementów drewnianych. Posadzka i dolna część ścian są wyłożone kafelkami z wzorami marokańskimi. Gdy spoglądam w górę, widzę bardzo bogato zdobione panele ścienne; poniżej z podobnymi wzorami geometrycznymi stiuki, a całość zwieńczona jest szklanym sufitem. To, co szczególnie mi się tu podoba, to przepięknej urody drewniane drzwi, które jakimś cudem ocalały, i zostały umieszczone tutaj jako przykład rękodzieła marokańskich stolarzy. Są stosunkowo małe, prowadziły zapewne do jakiegoś pomniejszego pomieszczenia. Wykonane z grubych dech skrzydło nabijane jest potężnymi ćwiekami, a na powierzchni wyryto tradycyjne motywy. Piękna robota.
W tej części mediny napotykamy szereg urokliwych zakątków, ot choćby ta uliczka z podkowiastymi łukami przedzielającymi wąską uliczkę. Łuki są ozdobione mozaikami ze wzorami geometrycznymi, a powyżej znajdują się stiuki – tutaj z motywami roślinnymi.
– Wstąpmy tu – mówię, widząc szeroko otwartą bramę i oświetlone podwórko w głębi.
Trafiamy do funduqu. To jeden z wielu podobnych budynków zlokalizowanych przy głównych ciągach handlowych miasta. Funduqi były (i są, jak widać) czymś pośrednim między domem towarowym a karawanserajem. Wchodzimy na podwórko, przed nami czworoboczny dziedziniec. Obiega go wokół galeria na poziomie pierwszego piętra, tam znajdowały się kiedyś mieszkania sprzedawców. W podcieniach, na parterze znajdują się sklepiki, a na potrzeby turystów i potencjalnych klientów rozwieszono między kolumnami wielkie lampiony i lampy wykonane ze szkła lub ażurowej ceramiki. Kiedyś zasilane były oliwą, a dziś dostosowane są do oświetlania elektrycznego. Znajdują się tu również sklepy z drewnianymi rzeźbami a przede wszystkim z ceramiką.
– Ładnie tu…
– I jak nastrojowo! – dodaje Renata.
Niestety, muszę się powstrzymać przed zakupami tych ładnych waz i talerzy. Nie zmieszczą się do bagażu podręcznego!
Zagłębiamy się teraz w mniej turystyczną, ale równie interesującą część mediny. Nie ma tu sklepów z pamiątkami, ale jest wiele warsztatów, głównie szewskich, kaletniczych i krawieckich. Widzę „przedpotopowe" maszyny słupkowe do szycia butów, prawidła i zestawy noży do obróbki skóry. Są też i bardziej nowoczesne przemysłowe maszyny do szycia materiałów tekstylnych. Muszę przyznać, że bardzo lubię podglądać pracę takich rzemieślników. Na całym świecie: czy to w Indiach, czy w Chinach, czy w Turcji, pracują w małych, ciasnych i na ogół ciemnych pomieszczeniach. Jestem zawsze zauroczony tymi klimatami, a jednocześnie pełen uznania dla ich ciężkiej pracy.
– Może byśmy coś zjedli – proponuję.
– Ja jestem chętna.
Przy jednej z kolejnych uliczek znajduje się knajpka w narożnym budynku. My wybieramy sobie stoliki wystawione na chodniku przy wąskiej ulicy. Renata zamawia mięso z ziemniakami, ja biorę sałatkę; do tego będą marokańskie małe chlebki. W oczekiwaniu na podanie posiłku przypatrujemy się przechodniom, zarówno lokalsom jak i turystom, którzy wte i wewte przemierzają medinę. Czasem przejdzie Marokańczyk z wielkim tobołkiem zarzuconym przez ramię, czasem przyciśnie się ciągniony przez osła wózek z jakimiś towarami. Renatę jednak najbardziej denerwują motocykliści, którzy rozpychają się i tu na swych śmierdzących i ryczących motorach. Posiłek jest całkiem dobry.
– Smakuje? – pytam Renatę pałaszującą swój uliczny obiad.
– Całkiem dobre. Chcesz trochę ode mnie?
– Nie, dziękuję. Wystarczy mi sałatka.
Wracamy teraz w kierunku Jemma el-Fnaa. Nawet, jeśli by ktoś zabłądził w zakamarkach mediny, to rosnąca liczba turystów i sklepików z pamiątkami wskaże bezbłędnie właściwy kierunek. Na placu tłum jakby większy. Spacerujemy między straganami, oglądając równo ułożone w piramidki owoców, stosy suszonych migdałów, daktyli, moreli i bananów.
– Mówiłeś, że będą tu kobry – upomina się Renata.
– Są! Chodźmy za dźwiękiem piszczałek.
Już z daleka dobiegają nas wysokie tony fujarek. W kilku miejscach na placu rozłożyli się "zaklinacze węży". Siedzą na stołeczku lub po turecku na bruku, przed nimi dywanik i kobra. Podchodzimy bliżej. Grajek porusza fujarką a wąż zwinięty w ciasny krąg podnosi swój łeb i rozkłada na boki fałdy skóry poniżej głowy. Kobra (Naja haje legionis) lekko się wygina i przy pewnej dozie wyobraźni można uznać, że tańczy w takt muzyki.
– Oczywiście, kobry nie słyszą tej muzyki, są głuche – mówię.
– Głuche?
– Praktycznie głuche. Słyszą tylko bardzo niskie dźwięki, a tutaj, po prostu, poruszają głową w ślad za fujarką. Co najwyżej wyczuwają drgania gruntu.
Kobra leniwie się kołysze i cicho syczy, widocznie zmęczona już tymi pokazami. Jej rozwinięty kaptur i „okulary” wzbudzają respekt. W rzeczywistości nie są zbyt groźne: pozbawione zębów jadowych mogą, co najwyżej, posyczeć. Konkurencja między "zaklinaczami węży" jest duża: jest ich tu kilku, a każdy ma swoich, nielicznych zresztą o tej porze dnia, widzów.
– A może chcesz zdjęcie z małpką? – pokazuję Marokańczyków z makakami berberyjskimi (magotami, Macaca sylvanus) na smyczy.
Zwierzęta ubrane są w kolorowe kubraczki, co jeszcze bardziej odrzuca mnie od tego "cyrku".
– Nie podoba mi się to. Nie chcę.
– W takim razie chodźmy pod meczet – proponuję.
Meczet Koutoubia jest największy w mieście, a jego minaret wznosi się na wysokość 69 metrów, czyli tyle, co przykładowo kolegiata Świętego Krzyża we Wrocławiu. Meczet zbudowany jest w tradycyjnym stylu arabskim z minaretem ozdobionym kulami z miedzi i przypomina Giraldę w Sewilli, dla której, notabene, stał się wzorem.
Meczet zwany jest również Meczetem Księgarzy, jako że w najbliższej okolicy swoje księgarnie prowadziło blisko stu sprzedawców-biznesmenów. Świątynia, w swej dzisiejszej postaci, została zbudowana w drugiej połowie XII wieku i była ufundowana przez kalifa Abd al-Mumina, założyciela dynastii Almohadów.
Zanim jednak podejdziemy do meczetu, jesteśmy nagabywani przez dorożkarzy. Tych dorożek stoi tutaj chyba kilkadziesiąt. Są ciągnione przez parę koni i powożone przez woźnicę siedzącego w koszu z przodu. Jestem zawsze trochę zdziwiony, gdy z dala od krakowskiego rynku widzę w różnych miastach dorożki. Jakoś nie mogę się pogodzić z tym, że dorożki są obecne także w Maroku, Tunezji i Egipcie
Pod Koutoubią sporo ludzi, chociaż to dzień powszedni. Miejscowi przyszli się pomodlić a turyści pooglądać zabytek. Tak jak i oni zadzieramy głowy do góry przypatrując się złoconym kulą na minarecie i oryginalnym łukom okien na najwyższych piętrach. Z ich ciemnych otworów wystają skierowane na cztery strony świata wielkie megafony. Ściągam buty i zaglądam do środka. Rzadko kiedy odmawiam sobie przyjemności wejścia do meczetu. Długie korytarze są wyścielone czerwonymi dywanami a białe łuki przegradzające korytarz mają "klasyczny" podkowiasty kształt.
Ściemniło się, niebo z niebieszczało, zapaliły się uliczne latarnie. Minaret błyszczy teraz na tle granatowego, bezchmurnego nieba. To chyba najlepszy moment, by podziwiać ten meczet. Powoli wracamy na plac. Sklepikarze otworzyli już wszystkie stragany a pomniejsi sprzedawcy rozłożyli się na matach wprost na chodnikach uliczek prowadzących na plac. Wiele stoisk przybranych jest czerwono-zielonymi flagami marokańskimi, a sprzedawcy oferują różne gadżety w narodowych kolorach.
Z placu dobiega muzyka i rytm bębnów. Z daleka już widać dymy unoszące się nad grillami i innymi punktami gastronomicznymi. Podświetlone latarniami i lampami nadają temu miejscu niepowtarzalny, magiczny charakter. W jednym momencie wracają wspomnienia z poprzedniego trampingu, a oczy moje zaczynają się śmiać do tych scen przede mną. Bębniarze ubrani w tradycyjne marokańskie stroje wędrują po placu; czasem się zatrzymują przed turystą, lecz nieustannie wybijają upojny rytm na bębnach zawieszonych na szyi. Inni bębniarze ustawili się wraz z perkusistami i otoczeni przez gapiów grają swą muzykę. Raz na kilka minut robią chwilę przerwy, a chłopaczek na ich usługach zbiera datki od zgromadzonych.
Zaklinacze węży zniknęli, małpy też poszły odpocząć. W ich miejsce pojawili się kuglarze, żonglerzy oraz mimowie, którzy, stanąwszy na postumencie, cierpliwie czekają na datek. Kręcimy się w tym tłumie, szukając coraz to nowych atrakcji. Przeciskamy się przy przez tłum, by przez chwilę pooglądać występy teatru ulicznego. Aktorzy-amatorzy prowadzą dialogi po berberyjsku (zapewne w języku tamazight) czasem stają do walki na drewniane miecze i powiewają chorągwiami. Niewiele z tej akcji rozumiemy, ale przyjemnie jest popatrzeć na zafascynowanych spektaklem Marokańczyków, których twarze błyszczą w świetle zapalonych w kręgu latarń.
– Zobaczmy, co tam się dzieje – Renata ciągnie mnie dalej.
Tłum tu jeszcze gęstszy, muszę stanąć na palcach, by zobaczyć, co się dzieje wewnątrz kręgu. Stoi tu kilkadziesiąt butelek, po które sięgają chętni przy pomocy wędek zakończonych z kółkami na żyłce. Sztuka polega na umiejętnym zarzuceniu kółka na szyjkę butelki. Wbrew pozorom nie jest to proste. Ale chętnych do spróbowania swych sił za parę dirhamów jest wielu.
Zatłoczone ulice przylegające do pracy, którymi chodziliśmy po południu, teraz wypełnione są tłumem jak na pochodzie pierwszomajowym. Powoli kierujemy się do hotelu. Gdy skręcamy w wąskie nieoświetlone uliczki, cichną bębny i gwar tłumów.
Zjadamy kolację, jeszcze ciepły prysznic i idziemy spać. To był długi dzień.