Dzień: [1] [2] [3]


Nyköping – Bałtyk

sobota, 17 IX 2016


Cmentarz po szwedzku | Ponura impreza | Farba z Falun | Jak na wsi | Cudowne mchy i porosty | Zatoczka nad Bałtykiem | Rozgwieżdżone niebo


Dzień zapowiada się słonecznie, na niebie ani jednej chmurki. Składam namiot i zjadam wczorajsze kanapki. Ranek jest chłodny i trochę żałuję, że nie mam możliwości zaparzenia porannej kawy. Słońce wisi nisko nad horyzontem, na polach otaczających lotnisko ścieli się mgła podświetlana promieniami słonecznymi. Jest jesień i drzewa liściaste przybrały żółto-brązową szatę. Kilka krów wyprowadzonych o świcie na pastwisko miarowo skubie trawę. Rudobrązowe drewniane domki z pomalowanymi na biało framugami okien uzupełniają ten sielski krajobraz. Moim pierwszym dzisiejszym celem jest Nyköping – miasteczko położone o niecałe 7 kilometrów od lotniska. Jeździ tu, co prawda, jakiś autobus, ale ja przyjechałem przecież na trek. Ruszam. Początkowo wzdłuż ruchliwej drogi, po dwóch kilometrach skręcam w bok. Tu, na obrzeżu miasta znajduje się duży parafialny cmentarz. Nie mogę sobie odmówić przyjemności obfotografowania go. Nie ma tu grobowców w polskim stylu, kamienne płyty nagrobne sterczą wprost z trawnika. Przy niektórych z nich rodziny zmarłych posadziły kilka begonii lub azalii. Najstarsze daty śmierci sięgają XIX wieku, płyty na tych grobach pokryte są fotogenicznym mchem. Na jednym z nagrobków odnajduję stylizowane ryty Wikingów podobne do tych, które widziałem ongiś w Uppsali. Tego rodzaju skandynawskie cmentarze widziałem już kiedyś, między innymi w Danii. Można poczuć się w nich jak w parku.

A oto Nyköping – niewielkie miasteczko liczące nieco ponad 30 tysięcy mieszkańców. Ma wyraźnie prowincjonalny charakter, jest kameralne, ale mieszkańcy zapewne są dumni z 800-letniej historii miasta. Miasto było świadkiem ważnych wydarzeń w historii Szwecji. 11 października 1285 roku odbył się tutaj ślub per procura księżniczki szwedzkiej Ryksy z księciem wielkopolskim Przemysłem II. Podczas uroczystości księcia zastępował jego notariusz Tylon. Nota bene, biedna Ryksa, nie doczekała czasu, aż jej mąż zostanie królem Polski… W 1317 roku król Birger zrobił na zamku większą imprezę (tzw. bankiet w Nyköping), podczas której pojmał Waldemara i Eryka, dwóch swoich braci w akcie zemsty za wcześniej doznane krzywdy i zamknął w celi więziennej, gdzie zmarli z głodu. Ot, jedna z wielu ponurych historii rodzinnych. W XVI wieku zamek w Nyköping zajął książę Karol, późniejszy król Szwecji opatrzony numerem dziewiątym. Tyle podpowiada Wikipedia. Dziś z zamku usytuowanego nad rzeką w południowej części miasta niewiele pozostało. Parę otynkowanych budynków, kamienne mury otaczające spory dziedziniec i zarośnięte trawą ziemne wały.

Po chwili dochodzę do Länslasarett. Ten duży biały budynek z czerwoną dachówką kojarzy się z jakimś zabytkowym pałacem, ale ma zaledwie sto lat. Zbudowany w 1915 roku mieścił szpital powiatowy. Pierwszym pacjentem został parobek z Backa gård, który został ukąszony przez węża w prawy palec wskazujący. Pobyt na sali zbiorowej kosztował wówczas 1 koronę za dzień, a salowa zarabiała 300 koron. Na jednym z archiwalnych zdjęć z lat sześćdziesiątych, które znalazłem później w internecie, widzę szczęśliwą matkę z noworodkiem. A na stoliku obok łóżka – papierosy i zapałki. Takie czasy…

Kilka kroków dalej ceglany kościół z nową, czworoboczną wieżą zwieńczoną hełmem pokrytym zieloną patyną. Dopiero, gdy znajdę się przed głównym wejściem, zdaję sobie sprawę z pomyłki. To budynek Tinghus, sądu miejskiego, o czym zaświadcza wielki napis na frontonie. Obecnie centrum konferencyjne. Dalej do historycznego centrum prowadzi ulica zabudowana XIX-wiecznymi domami z drewnianym sidingiem. Podobne obrazki widziałem w estońskiej Parnawie. Co mnie zbytnio nie dziwi.

Główna promenada starego miasta, czy raczej deptak, wciąż jest pogrążona w mroku. Tu jeszcze słońce nie dochodzi i praktycznie brak na ulicy przechodniów. Zabudowa jest dwukondygnacyjna, na ogół z przełomu XIX i XX wieku, ale zdarzają się starsze budynki jak ten odrestaurowany pałac z 1884 roku. Jest sobota, na ulicy w pobliżu biało-żółtego budynku Rady Miejskiej pojawiły się stoiska, na których sprzedawcy wystawili swoje produkty, Widzę wśród nich czarne borówki, czerwone borówki, ale są też i truskawki, i kukurydza, i śliwki, i rzodkiewka, i inne warzywa. Na targu kwiatowym dziesiątki jesiennych kwiatów: cyklamenów, astrów, a przede wszystkim wrzosów tak uroczych o tej porze roku. Rzucam jeszcze okiem na wysoką wieżę skrytego wśród drzew ewangelicko-augsburskiego kościoła św. Mikołaja i idę dalej w kierunku południowym.

Nad miasteczkiem dominuje Klockberget – czworokątna wieża zegarowa wzniesiona na niewysokiej skale. Ma wieżyczkę z hełmem w kolorze malachitu, jest drewniana i, rzecz jasna, rudobrązowa. Ten rudobrązowy kolor jest tu powszechny. To tradycyjna farba na bazie tlenków żelaza zwana czerwienią Falu. Pochodzi z IX-wiecznej kopalni miedzi Falun w środkowej Szwecji, obecnie przekształconej w muzeum i wpisanej na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. W XVII wieku była bardziej znana, jako że dwie trzecie światowej produkcji miedzi w świecie zachodnim pochodziło z Falun. Po wyczerpaniu złóż miedzi podjęto decyzję o eksploatacji odpadów zawierających tlenek żelaza. Wymyty, wysuszony i prażony zmieniał kolor z ziemistego żółtego na jaskrawoczerwony (im wyższa temperatura, tym ciemniejsza barwa). Później suchy pigment był mielony i mieszany z wodą, mąką i olejem lnianym w celu wytworzenia farby.

We wschodniej części miasta znajduje się jeszcze jedna podobna wieża zegarowa na wzgórzu, tyle że na planie ośmiokąta. Dobrze, że ją zobaczyłem, gdyż spłonęła w rok później. Na ulicach i placach spotykam sporo pomników i nowoczesnych rzeźb. Nie są to (moim zdaniem) jakieś wielkie dzieła sztuki, ale ożywiają miejski krajobraz. Kolorytu dodają również starsze osoby siedzące na ławkach i wygrzewające twarze w rachitycznych promieniach słońca.

Za mostem miejskim (Stadsbron) na Nyköpingsån znajduje się XX-wieczny ceglany budynek. To siedziba Sörmlands Sparbank. Podoba mi się zarówno architektura budynku jak i pełne kwitnących krzewów otoczenie banku. W ogóle miasteczko sprawia miłe wrażenie. Pomimo niewielkich rozmiarów i prowincjonalnego charakteru, wszędzie można spotkać coś ciekawego. Ot choćby zabytkowe stalowe elementy konstrukcji hydroenergetycznych umieszczone na rzeką. Zaśniedziała tabliczka podpowiada, że wielkie metalowe koła stanowiły część turbiny w hydroelektrowni z 1908 roku. A w pobliżu znajduje się zabytkowy browar. Ten akurat nie wzbudza u mnie specjalnego zainteresowania, jako że nie znoszę piwa i jego zapachu. Idę wciąż wzdłuż rzeki wijącej się przez Nyköping. Chociaż to centrum miasta, można się poczuć jak na wsi. Po rzece pływają dzikie kaczki i gęsi, w oknach drewnianych budynków gospodynie wystawiły wykrochmalone białe serwety złożone na kształt wachlarzy. A w oknach na piętrze widzę wieńce żniwne z kłosów pszenicy lub żyta. Tych odnowionych drewnianych domków jest tu sporo. Ciekawe, jak się w nich mieszka Szwedom.

Odwiedzam jeszcze otynkowany na biało kamienny kościółek pw. Wszystkich Świętych (Alla Helgona kyrka) i pobliski cmentarz. Przystrzyżone żywopłoty, alejki i zadbane trawniki sprawiają, że można znów poczuć się jak w parku (Östra kyrkogården).

Dochodzi 11:00. Opuszczam centrum przechodząc przez współczesną dzielnicę mieszkaniową. Na starych jabłoniach świadczących, że do niedawna była tu wieś, widzę mnóstwo dojrzałych owoców. Nikt im nie zbiera, zapewne Szwedzi wolą kupować je w markecie. Wkrótce dochodzę do granic Nyköping i kieruję się drogą nr 219 w stronę dużego kompleksu leśnego. Droga, wzdłuż której się poruszam, to fragment Utflyktsvägen – trasy turystycznej poprowadzonych wzdłuż Bałtyku. Tu zabudowa jest bardziej rozproszona, każdy dom z dużym ogrodem i – co ciekawe – przed wieloma z nich wciągnięto na maszt szwedzką flagę.

Po godzinie skręcam w leśną ścieżkę. Nie mam konkretnego planu, którędy będę wędrować. Zresztą nie mam wiedzy, czy znajdują się tu jakieś szlaki turystyczne. Ogólnie chcę iść w kierunku północno-wschodnim. Las, przez który maszeruję. jest mieszany, iglasto-liściasty. Teren jest pofałdowany, ścieżki rozchodzą się lub krzyżują. Z mapy wynika, że w pobliżu znajduje się parę leśnych jezior, kieruję się w ich stronę. Jest już wczesne popołudnie, wrześniowe słońce przygrzewa. Od czasu do czasu przystaję, rozglądam się i zachwycam przyrodą. W lesie jest pełno mchów i porostów, które pokrywają nie tylko ziemię i kamienie, ale też na wpół uschnięte dolne gałęzie świerków. Podszyt jest miejscami gęsty i bogaty. Spotykam krzaki kaliny koralowej (Viburnum opulus L.) z czerwonymi owocami, młode modrzewie, jarzębinę (Sorbus aucuparia L.) i krzaki derenia (Cornus suecica L.), a także mnóstwo jeżyn (Rubus L.) zwanych tu björnbärami oraz czarnych borówek (Vaccinium myrtillus L.), czyli blåbärów sprzedawanych później w miastach po 35 SEK za litr. W olbrzymich ilościach spotykam też i „czerwone borówki”, czyli brusznice (Vaccinium vitis-idaea L.), zwane lokalnie lingonami. Nie mogę się oprzeć i co chwilę schodzę ze ścieżki, by zjeść garść leśnych owoców. Najbardziej zachwycam się tymi wszystkimi mchami i porostami. Czasem tworzą wielkie skupiska, porastają całe połacie ziemi i wystające skały. Przybierają najróżniejsze barwy: od srebrzystych, przez seledynowe i ciemnozielone do rudych, pomarańczowych i czerwonych. Niekiedy tworzą cienką, delikatną powłokę na kamieniach, to najczęściej wzorzec geograficzny (Rhizocarpon geographicum L.), innym razem zielone futerko pokrywa kamienie centymetrową warstwą, a czasem rozrastają się intensywnie budując, przyrastający co rok, 20-centymetrowy kożuch. Tworzy go najczęściej bażyna czarna (Empetrum nigrum L.). Czarna, gdyż jej niewielkie jagody przypominające borówki mają taki właśnie kolor. W bardziej nasłonecznionych miejscach dostrzegam typowe dla Skandynawii leśne owoce – czerwoną malinę kamionkę (Rubus saxatilis L), zwaną tu stenbär oraz, jakby mniej dojrzałą, bo pomarańczową, malinę moroszkę (Rubus chamaemorus L.). Jest tu też pełno fioletowych i liliowych wrzosów. Chodzenie po tych mchach jest cudowne. Leśny dywan ugina się pod moim ciężarem i mam wrażenie jakbym chodził po dmuchanym materacu. Już dawno zgubiłem ścieżkę, cały czas kieruję się w stronę niewidocznego jeszcze jeziora. Las nie jest gęsty, ale teren, jak wspomniałem, jest nierówny, sfałdowany, pełen głazów i skał. Meandruję między nimi nadkładając drogi. A gdy zobaczę gdzieś większe skupienie chrobotka reniferowego, skręcam ku niemu, by w milczeniu się pozachwycać i zrobić kilka zdjęć.

W końcu staję na wysokiej skarpie nad jeziorem. Jest zewsząd otoczone gęstym lasem, a brzeg po przeciwnej stronie zarośnięty trzciną. Brak tu zabudowy, choćby jednej daczy. Wycofuję się i wracam na drogę asfaltową. Ruch tu minimalny, maszeruję w kierunku kolejnej miejscowości. Słysząc ze sobą poszczekiwanie, oglądam się. Za mną pedałuje młody człowiek, siedząc w domowej roboty czterokołowym „nisko pokładowym” rowerze, a obok niego biegnie piesek. Pojazd mężczyzny ma ze 3 metry długości i jest wypakowany bagażami; wśród nich przytroczona jest przenośna klatka dla psa. Dla lepszej widoczności na drodze przymocował do pojazdu pomarańczową flagę na tyczce. Przejeżdża koło mnie, pozdrawiamy się. „Fajnie ma” – myślę sobie. Trudno powiedzieć, skąd przybywa, czy jest Szwedem, czy też z jakiegoś innego kraju. To nie ma znaczenia: zapewne podróżuje sobie po świecie tym pojazdem. Wracają moje wspomnienia sprzed lat, kiedy to i ja jeździłem krajoznawczo po Polsce na rowerze. Były te lata 80. zeszłego wieku. Przemierzałem po kilka tysięcy kilometrów rocznie, poznałem wtedy wiele, wiele polskich miast. Dziś ten rodzaj turystyki mnie nie nęci: wzmożony ruch samochodowy uniemożliwia poruszanie się po wygodnych drogach międzymiastowych. A po wertepach nie lubię. Poza tym tempo poruszania się jest niewielkie i życia by mi nie starczyło, by efektywnie dotrzeć do wielu miejsc. Wkrótce docieram do wioski z czerwonymi domami. Część z nich to po prostu stodoły i obory. Na wielkiej ogrodzonej łące pasie się kilkanaście krów, wśród nich olbrzymich rozmiarów czarny byk. Chcę mu zrobić piękny portret en face, zachęcam go więc cmokaniem, by do mnie podszedł. Chyba mu się to nie podoba, bo patrząc na mnie wyciąga swój wielki, szary jęzor. Na rozstaju dróg na poboczu kilkadziesiąt skrzynek pocztowych. Uśmiecham się: każda jest inna. Czy to dowód na indywidualność Szwedów?

Skręcam teraz do Romholmen, jestem coraz bliżej Bałtyku. Docieram do niewielkiej zatoczki otoczonej lasem sosnowym (Lappetorp vid Havet). Na spokojnej wodzie pływają łabędzie i kaczki, w pobliżu znajduje się kemping, a przy molo zacumowanych jest kilkadziesiąt łódek i motorówek. To zapewne fajne miejsce na weekendowy wypad ze Sztokholmu. Nad brzegiem Bałtyku znajdują się również pojedyncze domki skryte wśród drzew przed wzrokiem ciekawskich. Na wspomnianym kempingu stoi kilkanaście samochodów, a właściwie kamperów. Myślę, że rozłożyli się tu na dłużej, gdyż przy wielu z nich dobudowane są przedsionki, a nawet całe pawilony z krzesełkami, stołami i przenośnymi grillami. Korzystam z okazji i idę do toalety. Myję się i biorę wodę.

Dochodzi już 20:00, czas pomyśleć o noclegu. Słońce chyli się ku zachodowi, jest pół palca nad horyzontem. Schodzę z drogi na boczną ścieżkę i dochodzę do jej rozwidlenia.
– Może być tutaj – mruczę, widząc mikroskopijną polankę powstałą po ścince drzew.
W zapadających w ciemnościach rozbijam namiot, starając się nie używać latarki. Spoglądam na rozgwieżdżone niebo. Myślę, że nie będzie padać. Nie przejmuję się kiepsko naciągniętym tropikiem, wsuwam się do śpiwora i zasypiam.


Następny dzień Powrót do Wstępu Powrót do Strony głównej