Dzień: [1] [2] [3] [4] [5] [6] [7] [8] [9] [10] [11] [12] [13]


Namaz – Abha – Souda – Abha

piątek, 10 III 2023


Małpy i pieniądze | Biznes po saudyjsku | Zwiedzam Nazam | Zaproszenie na śniadanie | Troskliwy Saudyjczyk | Jeszcze więcej tradycyjnych domów | Kierowca mnie ostrzega | Amir opowiada o Arabii Saudyjskiej | Parę słów o Jemenie | Jedziemy do Soudy | Dżabal as-Sauda | Byłem w Mekce! | Niekumaty recepcjonista | Abha: krykiet i meczety | Purda a szczęście | Czas na małe co nieco | Zaglądam do sklepów


Pawiany k/Sabt Al Alayah

Wstaję dziś o godzinie 7:00. Nawet trochę w nocy spałem. Korzystam z pobliskiej toalety, by się porządnie wyszorować i ogolić. Nawet ciepła woda jest, o dziwo. Dzień zapowiada się lekko pochmurny, ale może się przejaśni. Opuszczam miasteczko, kierując się na trasę wylotową. Po drodze chcę przygotować karton z napisem "Abha"”. Podchodzę do robotników i proszę jednego z nich o napisanie nazwy miasta po arabsku. Tamten zaczyna pisać A-b-…. Zezłoszczony wyrywam pisak z ręki niekumatego faceta, z rezygnacją macham ręką, widzę, że się nie dogadamy. Ruszam dalej, wystawiając kciuk od czasu do czasu. Zatrzymuje się w końcu jakiś zdezelowany bus, pytam Araba, czy podwiezie na krzyżówkę. For free, ma się rozumieć. Początkowo mówi, że za 10 riali, więc odpuszczam. Po chwili jednak podjeżdża do mnie i mówi:
– Ok, for free.
No, myślę! Przecież to tylko trzy kilometry. Jedzie z nami również jakiś młody mężczyzna, też wysiada na krzyżówce, ale płaci mu tam jakieś grosze. Chłopak staje na stopie w kierunku Abhy, ja też, tylko trochę dalej. Saudyjczyk szybko się dogaduje z jakimś kierowcą w sprawie podwózki, zostaję sam. Mam chwilę na obserwację małp, które wraz z psami włóczą się po drugiej stronie ulicy. Część z nich siada na murku i wygrzewa się do słoneczka. To pawiany płaszczowe (Papio hamadryas) z rodziny koczkodanowatych. Na Półwyspie Arabskim można je spotkać tylko tu, na południowym zachodzie kraju i w zachodniej części Jemenu. A także po przeciwnej stronie Morza Czerwonego w Etiopii, Erytrei i Dżibuti.

Ciąg dalszy stopowania. Zatrzymuje się jeden gość, drugi gość, kolejny… Niestety, wszyscy chcą pieniądze i ciężko dojść do porozumienia. Jeden z kierowców, nawet dobrze mówiący po angielsku, nie może zrozumieć, że jeżdżę za darmo.

W końcu zatrzymuje się ciężarówka prowadzona przez młodego Pakistańczyka. Chłopak upewnia się, czy naprawdę chcę jechać za darmo, trochę się dziwi, ale mówi: okej. No, to jedziemy razem. Od razu przypomniała mi się moja podróż ciężarówką we Francji na pierwszym w życiu zagranicznym autostopie, kiedy to zgrzytałem zębami z powodu ślamazarnej prędkości 40 kilometrów na godzinę. Kierowca skarży się, że zarabia tylko 3000 SAR miesięcznie*/. A pracuje 12 godzin na dobę. Co prawda dorobił się już trzech wozów dostawczych, ale zapewne ma na myśli dysproporcje między zarobkami Saudyjczyków i imigrantów. No, przynajmniej ma swój biznes.
– Bussiness is good?
– Yes, good! – odpowiada.
Nie będę wnikać, jak to naprawdę jest z tym jego biznesem. W Arabii Saudyjskiej (a także w Katarze, Bahrajnie, Kuwejcie, Libanie, Omanie i Zjednoczonych Emiratach Arabskich) obowiązuje system kafala (nizam al-kafalat). Wszyscy imigranci muszą posiadać sponsora w kraju, do którego przybywają pracować. Zazwyczaj jest nim ich pracodawca, który odpowiada za ich wizę i status prawny. Niestety, ten system sponsorski stwarza łatwe okazje do nadużyć i sprzyja wyzyskowi pracowników, ponieważ wielu pracodawców odbiera paszporty, a nawet znęca się nad swoimi pracownikami bez szans na prawne reperkusje. W związku z tym kafala jest krytykowana przez różne organizacje, między innymi Human Rights Watch. Sytuacja wygląda na trudną. Dopóki kraje bliskowschodnie będą kusić wyższymi zarobkami niż osiągalne w krajach trzeciego świata, imigranci ekonomiczni będą napływać. Sponsorzy, którzy ponoszą duże początkowe koszty "importu" siły roboczej, chcą się odkuć, więc dochodzi do różnych nadużyć. Ale zawsze znajdą się bardziej operatywni lub rzutcy imigranci, którzy potrafią dorobić się sporych pieniędzy i – zamiast wysyłać je do swej ojczyzny – inwestują w jakiś lokalny biznes. Tyle, że formalnie to jest zakazane. Rozwiązanie jest proste: imigrant rejestruje firmę na słupa, którym zazwyczaj jest jego pracodawca. Jak się dzielą zyskami – trudno mi powiedzieć. Fort w Namaz

Pogoda się pogarsza, pojawia się mgła, wpełza na drogę. W pewnej chwili staje się tak gęsta, że musimy włączyć światła awaryjne; posuwamy się ostrożnie, jadąc środkowym pasem w tempie 20 km/h. Nie jest najgorzej. Na górskiej drodze pod Dardżylingiem w Indiach, przy takiej mgle kierowca musiał posiłkować się pomocnikiem, który szedł parę metrów przed samochodem.

Chłopak po raz trzeci pyta się mnie, jak mam na imię. Widocznie posługuje się wyuczonymi zwrotami angielskimi, których nie za bardzo rozumie. Albo ma kiepską pamięć krótkotrwałą. Jedzie niby do Abhy, ale coś czuję, że lepiej będzie wysiąść wcześniej. Ja nie będę się męczyć z nim, a on też nie będzie się męczyć ze mną. Postanawiam zatrzymać się w Namaz, zwłaszcza że jeden z kierowców polecał to miasto. Po przyjeździe do miasta Pakistańczyk zatrzymuje się w centrum.
– Chcesz jechać do Abhy? – pyta.
– Tutaj wysiądę, dziękuję za podwózkę – mówię.
Z ulgą się żegnamy.

Muszę ochłonąć na chwilę. Przystaję na przed sklepem i próbuję się rozejrzeć wokół. Obok mnie siedzi na krawężniku starszy Saudyjczyk, skinieniem ręki mnie przywołuje, dosiadam się.
– Dokąd jedziesz? Skąd jesteś? – wypytuje mężczyzna.
Rozmawiamy przez chwilę. Wygląda na to, że staruszek czeka na okazję. Proponuje, że pojedziemy razem.
– Ja na razie chcę zobaczyć Namaz – wskazuję głową fort po drugiej stronie ulicy. – Do widzenia!
Zarzucam plecak i zaczynam zwiedzanie. Tutejszy fort, zwany Turban Palace, jest zbudowany z kamienia i gliny i otoczony murem z tego samego materiału. Na trzypiętrowej czworobocznej wieży z niewielkimi okienkami i zwieńczonej w narożnikach piramidkami powiewa zielona saudyjska flaga. Jeśli nawet wewnątrz jest muzeum, to dziś zamknięte. Obchodzę fort wokół. Składa się on z kilku budynków, między innymi niewielkiego meczetu. Do fortu prowadzą dwie bramy: od strony zachodniej i północno-zachodniej.

W tym momencie, jak się wydaje, jestem jedynym zachodnim turystą w mieście. Nie dziwię się więc, że przyciągam wzrok ciekawskich mieszkańców. Na ulicy widzę głównie młodych, brodatych Pakistańczyków ubranych w tradycyjne salwar kamuz, czyli szerokie spodnie zwężone przy kostkach i tunikę sięgającą kolan. Obie części są kolorystycznie dopasowane, najczęściej beżowe, szare lub popielate. Dziś jest chłodno, niektórzy na kamuz narzucili kamizelkę. Kilkadziesiąt metrów dalej od fortu spotykam więcej kamiennych budowli. Część z nich wygląda na zamieszkane, inne są w totalnej ruinie. Przechodzę przez bramę w murze i dostaję się na podwórko. Dróżka prowadzi do dużego dwupiętrowego domu z przylegającą doń wieżą obronną. W przeciwieństwie do fortu, budynki tutaj są otynkowane i pomalowane na biało. A przynajmniej były pomalowane, tynk od muru odłazi, a spod niego wyłania się kamienna ściana. Przed otwartymi drzwiami do budynku stoi mężczyzna po czterdziestce, rozmawia przez komórkę. Ubrany jest w pakistański czy bangladeski tradycyjny ubiór, wygląda na imigranta, który tu zamieszkał. Witamy się.
– Chcesz wejść do środka? – pyta mnie.
– Jeśli można? – uśmiecham się.
Zniszczone schody prowadzą na piętro. Tu, w pomieszczeniu bez okien, kilka zniszczonych mebli, dywany na posadzce pamiętające zapewne poprzedniego króla, kilka par porozrzucanych sandałów przy wejściu o trochę domowych akcesoriów oraz pojemniki z wodą świadczą o tym, że miejsce to jest zamieszkane. Kolejne pomieszczenie wygląda na kuchnię, stoi tam odwrócona tyłem do mnie Azjatka. Coś pichci na kuchence. Ogólnie syf i ubóstwo. Cicho się wycofuję. No, cóż! Życie imigranta z pewnością nie jest łatwe. Żegnam się z gospodarzem i wracam przez bramę na ulicę. W pobliżu napotykam kolejne tradycyjne domy, część z nich jest wyremontowana, ma pomalowane na biało obrzeża wokół okien, w kilku oknach umieszczono lampy naftowe. Zapalone wieczorem muszą prześlicznie wyglądać. Nie wiem, czy ktoś tu mieszka na stałe, ale przewody elektryczne niknące w głębi budynku świadczą, że to prawdopodobne. W pobliżu znajduje się kolejny "pałac". Mishref Palace skryty wśród palm daktylowych i innej zieleń jest jednak zbyt podobny do innych budynków, by robił na mnie wrażenie. Mieszkanie imigranta, Namaz

Wystarczy może tego oglądania glinianych domów. Przechodząc koło pakistańskiej knajpki, widzę przez uchylone drzwi uwijających się kucharzy w kuchni. Spoglądam na wystawione na zewnątrz menu i ta chwila wahania jest wystarczająca, by Pakistańczycy zaczęli mnie wołać.
– Może wstąpisz na śniadanie? – chłopak uśmiecha się i gestem zaprasza do środka.
Już się nie waham. Podchodzę do lady, pytam, co można tutaj zjeść. Pakistańczyk ciągnie mnie za kontuar i zachęca, abym dokładnie przyjrzał się, co dobrego tu mają.
– Nie wiem, co wybrać, zdecyduj ty – mówię.
– Okay – mówi i bierze talerz, by coś nałożyć.
– Ile to kosztuje? – dopytuję, chcąc od razu zapłacić.
Chłopak mi coś odpowiada w języku urdu.
– To jest za darmo – tłumaczy mi drugi Pakistańczyk – a teraz siadaj, rozgość się, zaraz dostaniesz jedzenie. Wewnątrz jest pusto. Oprócz paru stolików pod ścianą znajduje się podwyższenie wyłożone dywanami i z rozrzuconymi pufami czy też podłokietnikami. Podobnie jak jemeńskiej knajpie w Dżeddzie i tutaj oczywiście ściąga się buty przed wejściem do tej części pomieszczenia. W kącie siedzi po turecku jakiś Pakistańczyk, kończy właśnie swój posiłek rozłożony na folii. Ja siadam przy stoliku. Dostaję fasolkę w jakimś sosie, pachnący placek chlebowy i wodę. Chłopak mnie obsługujący przysiada się do mnie. Rozmawiamy o mojej podróży, o Polsce. Muszę się jakoś zrewanżować, wyjmuję mój zestaw widokówek, opisuje mu Kraków i daję mu widoczek z Wawelem. Chłopak mówi, że wybierał się do Europy, ale jakieś sprawy rodzinne uniemożliwiły mu wyjazd wcześniej. Pytają o zarobki w Polsce, ja staram się przedstawić Polskę jako kraj, który niekoniecznie jest rajem dla imigrantów. Jego ziomek, który mówi lepiej po angielsku, proponuje dokładkę, ja oczywiście dziękuję. Mimo to dostaję dodatkową porcję fasolki. "Shukran!". Daję mu swój numer WhatsAppa, chłopak się rewanżuje swoim. Dostaję jeszcze kawę, na koniec dziękuję za posiłek. To było naprawdę miłe. Wychodzimy na zewnątrz, tam robimy sobie fotki smartfonem i moim aparatem. Żegnamy się serdecznie.

Jestem gotów do dalszej drogi. Przechodzę paręset metrów wzdłuż głównej drogi w stronę Abhy i zaczynam łapać okazję. Po dziesięciu minutach zatrzymuje się wypasiony mercedes prowadzony przez starszego mężczyznę. Uchyla okno.
– Czy mogę ci jakoś pomóc?
– Jadę autostopem do Abhy…
– Nie zabiorę cię, bo zjeżdżam tu do domu.
– Okay.
– Skąd jesteś?
– Z Polski.
– To dobrze. I wszystko w porządku?
– Tak, żadnych problemów.
Pyta mnie o doświadczenia z podróży, co mi się podobało. Opowiadam o swojej trasie, dodając, że Namaz bardzo mi się spodobał.
– Jak wrócisz do domu, to powiedz w Polsce, że Arabia Saudyjska jest bezpiecznym krajem, a ludzie są przyjaźni.
– Zgadza się, tak tu jest.
– Widziałeś tradycyjne domy wioskach?
– Tak, oglądałem fort i gliniane domy…
– Zachęcam cię do odwiedzenia tradycyjnych wiosek w pobliżu – pokazuje kierunek dłonią – to niedaleko.
– Jak daleko? – wiem, że dla kierowców odległości inaczej się liczą.
– Kilometr, dwa. Skręć tu w najbliższą drogę w lewo.
– Dzięki, spróbuję.
Żegnam się z miłym Saudyjczykiem. Zawsze zostają mi w pamięci takie krótkie spotkania z ludźmi, którzy bezinteresownie i bez wyraźnego powodu okazują troskę o cudzoziemca. Pamiętam taką sytuację sprzed 30 lat, kiedy w Utrechcie miejscowi pytali nas – dwójkę backpackersów z olbrzymimi plecakami – czy nie potrzebujemy pomocy. Od tamtego czasu, widząc w Krakowie zdezorientowanego turystę z mapą, staram się jakoś pomóc. W pakistańskiej knajpie

No, dobrze. Idę do Alnaih, tej tradycyjnej wioski, rzeczywiście w niewielkiej odległości trafiam na spore kamienne osiedle.
Ta część miasta jest bardziej zadbana, jak się wydaje, władze zaczęły restaurację tego kwartału. Długi, czterometrowej wysokości mur ciągnie się od wieży obronnej, oddzielając współczesne zabudowania od tych tradycyjnych. I gdy zastanawiam się, jak się tam dostać, mężczyzna w galabiji, widząc moje niezdecydowanie, pokazuje mi niewielką bramę w murze. To właściwie 10-metrowy tunel w budynku z drewnianym stropem. Tych kamiennych budynków jest w wiosce kilkadziesiąt. Część pomalowana na biało, inne surowe, kamienne. Nikt ich nie pilnuje, można swobodnie poruszać się po całym terenie. Wchodzę do środka, tu kilka zaniedbanych pustych pomieszczeń, potem po schodkach wdrapuję się na piętro, fotografuję ciekawsze miejsca. Charakterystyczną cechą tych budynków są nie tylko te białe obramowania wokół okien, ale również drewniane konstrukcje stropów. W wielu pomieszczeniach spróchniałe drewno popękało, część sufitów ugięła się lub zapadła, a przez powstałe dziury dostaje się okresowo woda, powodując dalszą degradację budynków. Pomimo ryzyka, że konstrukcja zawali się pod moim ciężarem, staram się spenetrować różne zakamarki na wyższych kondygnacjach. Generalnie są puste, ale pozostawione plastikowe kubły i inne materiały budowlane wskazują, że trwa tu restauracja historycznej wioski. Ale to, co najbardziej mi się podoba to drewniane rzeźbione drzwi. Wykonane z potężnych grubych dech (zapewne przywiezionych z odległych regionów) są wzmocnione żelaznymi sworzniami. Powierzchnię skrzydeł drzwi i framugi pokrywają geometryczne wzory: zygzaki, falki, trójkąty i kółka. Nie czuć tu dłuta wielkiego mistrza, reliefy są niezbyt wyrafinowane, ale ta prostota i naturalność ozdób wykonanych ręką miejscowego "artysty" jest zachwycająca. Drzwi nie mają klamek, lecz metalowe ozdobne kołatki czy też uchwyty. Przypomina mi się wędrówka po zniszczonej, glinianej części Nizwy w Omanie, gdzie również spotykałem przepiękne, drewniane drzwi w zrujnowanych domach. Zaglądam na chwilę do miejscowego meczetu (Mohammed Abdullah Albassami Mosque). W środku pustki i niezmącona niczym cisza. Tylko kilku mężczyzn się modli. Rozglądam się chwilę po tym typowym wnętrzu niezbyt starego meczetu i powracam do penetrowania ruin. W jednym z domów udaje mi się dostać na drugie piętro. I tu pomieszczenia są puste, ale wybielone, a pod drewnianymi sufitami podwieszono barwne kapy. "Można by te pomieszczenia wyremontować i urządzić tu hostel” – przemyka mi przez głowę myśl – "Niejeden turysta chciałby spędzić noc w takim prawdziwym, tradycyjnym domu w drodze na południe Arabii Saudyjskiej”. Wystarczy tego zwiedzania, wracam na główną drogą.

Następny stop okazuje się w miarę łatwy. Wracam na główną drogę i po kilku minutach łapania okazji zabiera mnie kolejny kierowca. Jedzie niestety tylko do Tanomah, to zaledwie trzydzieści kilometrów. Dowiedziawszy się, że spałem w namiocie, przestrzega mnie przed nocowaniem w dowolnym miejscu, mówi o możliwej interwencji policji, że może się przyczepić. Tłumaczę, że będę nocować w górach. – To możliwe, ale uważaj na dzikie zwierzęta – zwraca mi uwagę.
– Małpy i psy? – upewniam się.
– Nie tylko. Są również skorpiony w górach. Takie wielkie! – pokazuje palcami. W południe jestem w Billasmar. To 20 kilometrów od Tanomah. Facet, który tu mnie podrzucił, był, określiłbym to taki... dupiasty. Ani me, ani be, niby coś tam znał angielski, ale się nie wysilał. Miejscowość, w której się znajduję, jest całkiem zwyczajna, takie saudyjskie Pilzno. Tu też trafiam na małpy. Te pawiany płaszczowe nie są zbyt sympatyczne. Brzydkie są! Zwłaszcza samce, które wyróżniają się różowym, gołym tyłkiem. Nie wyglądają na zbyt przyjazne, nie podchodzę zbyt blisko z obawy, że mogą atakować. Biegają po ulicy, czasem starszy osobnik wrzaśnie, otwierając szeroko pysk i wyszczerzając potężne kły. Wówczas młode pawiany z piskiem rozpierzchają się. Rok temu saudyjska prasa donosiła o poważnym zranieniu mężczyzny w Al Bahah przez dorosłego baboona. Lepiej uważać.
Idę sobie drogą w stronę Abhy. Wokół rozbrzmiewają przeciągłe nawoływania muezina – zbliża się czas modłów. Drzwi w domu tradycyjnym

Kolejną okazję zapamiętam z pewnością na długo. Trafia się Saudyjczyk jadący aż do Abhy, mojego końcowego miasta na dzisiaj. Mam zarezerwowany nocleg w tamtejszym hotelu, więc cieszę się, że dobrze mi idzie ze stopowaniem. Mój kierowca ma na imię Amir. Do Abhy zostało 150 km, mamy sporo czasu, by pogadać. Krótko opisuje mu, skąd jestem i co tu robię, streszczam dotychczasową trasę. Mówię, co mi się podobało po drodze. – Jakie masz plany na dalszą drogę? – docieka Amir.
– Dziś Abha. Co potem – zobaczymy. Chcę odwiedzić Rijal Alma, może pojadę do Nadżranu lub Dżizanu. Nie mam dokładnego planu.
– Nie masz zarezerwowanych hoteli?
– Tylko na dzisiaj. W Rijadzie mam umówione noclegi z Couchsurfingu.
– Z Couchsurfingu?
– Nie znasz?
– Nie – kręci głową – Co to jest?
Opisuję mu zasady udostępniania i korzystania z noclegów wśród couchsurfingowców. Chłopak nie może się nadziwić, że tak można podróżować.
– I ja też tak mógłbym?
– Oczywiście. Załóż sobie konto, zainstaluj aplikację i korzystaj! Będziesz miał dostępne noclegi na całym świecie, a jeśli będziesz chciał – sam możesz przyjmować gości u siebie.
– Ciekawe…
– W Dżeddzie korzystałem z Coachsurfingu. I również będę nocować u hosta w Rijadzie. To fajna sprawa, spróbuj!
Pokazuję mu apkę w komórce.
– Zresztą mam ze sobą namiot – poklepuję ręką po plecaku – mogę spać gdziekolwiek.
– Podoba mi się takie jeżdżenie…
– Nie jestem niczym związany, jeśli gdzieś mi się spodoba, zmieniam miejsce i kierunek. Jestem wolny jak…
– …jak ptak – kończymy zgodnie.
Amir opowiada, że przed laty pracował w terenie i tam spał na pustyni, pod gołym niebem i w innych nietypowych miejscach. Więc chyba się rozumiemy.
– Czym się zajmujesz? – pytam zaciekawiony tą pracą "w terenie".
– Pracuje jako inżynier budownictwa lądowego – wyjaśnia Saudyjczyk z nutką dumy w głosie.
Za oknem wciąż górzyste krajobrazy. Góry sprawiają wrażenie dzikich i niedostępnych. Brązowe, szare i czarne zbocza są pozbawione roślinności w wyższych partiach. Trafiają się olbrzymie, kilkusetmetrowej wysokości monolity o pionowych ścianach. Ciekawe, czy wspinaczka skalna jest tu popularna.
– Wiesz, nie spodziewałem się, że tu będzie tak deszczowo – żalę się, wspominając wczorajszą pogodę. No i te mgły po drodze…
– Tak. W górach pogoda bywa zmienna. Również w Absze może być deszczowo i zimno. Ale jeśli pojedziesz do Rijal Alma, tam będzie ciepło i parno, bo miejscowość położona jest w kotlinie.
– A jak tu jest z wodą? – podejmuję inny wątek – Czy generalnie problem zaopatrzenia w wodę został rozwiązany w Arabii Saudyjskiej, czy wciąż są trudności?
– Nie ma problemu. Mamy właściwie tylko jedno źródło wody – wodę morską, którą trzeba odsalać. I robi się to na olbrzymią skalę.
– A studnie artezyjskie?
– To już przeszłość – śmieje się Amir – technologia oczyszczania wody z soli jest dobrze opanowana i korzystamy z tego. Oczyszczalnie są zlokalizowane przy wielkich miastach na wybrzeżu: w Dżeddzie, w Dammamie… Transportuje się ją do innych miejscowości.
– A w Rijadzie? Nie korzysta się tam z podziemnych złóż? – pytam, bo wiem, że i pod pustyniami są duże zasoby podziemnej wody.
– Obecnie nie – mówi Saudyjczyk – Wodę do stolicy transportuje się z Zatoki Perskiej rurociągiem.
– Ale tu, w górach są opady w porze mokrej i można korzystać ze zbiorników retencyjnych?
– Na małą skalę, dla rolnictwa raczej…
– Mówi się często, że w Arabii woda jest droższa niż benzyna…
– Jest tania. Rząd dotuje odsoloną wodę. Mieszkańcy mają wodę wodociągową po – chłopak zastanawia się przez chwilę – po 0,6 riala za tonę.
– Poważnie?! W Polsce metr sześcienny kosztuje kilka dolarów!
Chłopak, mówi, że w najbliższych czasie rząd będzie chciał urealnić cenę różnych produktów czy usług, to znaczy odejść od ich dotowania tak, aby gospodarka była bardziej wydajna.
– Ale będzie to następować stopniowo – uspokaja.
Ha! Zrobią sobie prawdziwy kapitalizm… Droga do Abhy

Przejeżdżamy, nie zwalniając, przez kolejne wsie i miasteczka. W paru miejscach widzę tradycyjne gliniane domy i kamienne wieże. Wówczas chwytam za aparat i staram się sfotografować.
– Takich wież w okolicach Abhy jest pełno – mówi Amir.
– Widziałem je również w Omanie
Jedziemy chwilę w milczeniu.
– Jak myślisz, kiedy skończy się wojna w Jemenie? – pytam ostrożnie.
Amir podkreśla, że walczące strony reprezentują dwie frakcje religijne, o czym oczywiście wiem.
– Oni żyli w zgodzie ze sobą przez całe wieki, ale teraz się tak porobiło, że Iran popiera jedną stronę, a Arabia Saudyjska – drugą i bardzo trudno będzie ten konflikt zakończyć…
– Jak myślisz – dopytuję – jaka siła spowodowałaby przymuszenie stron do pokoju? Bo jeżeli dwie strony nie mogą się porozumieć, to musi być jakaś trzecia strona, która pomoże w osiągnięciu kompromisu.
– Nie, nie sądzę, żeby był ktoś taki, kto by mógł zdecydować o pokoju. Nie ma dobrego rozwiązania. Przez 14 wieków, to jest od ucieczki Mahometa z Mekki do Medyny, żyli w pokoju, ale teraz względy polityczne powodują, że konflikt jest trudny do zakończenia.
Hm. Ja myślę, że trudno mu o tych sprawach mówić. Arabia Saudyjska jest poniekąd stroną w konflikcie…
– A czy będę miał jakieś utrudnienia w dojeździe do Nadżranu? To blisko granicy jemeńskiej, zdaje się sześć kilometrów.
– Nie, możesz jechać.
Dopytuję, bo region niespokojny. W 2015 roku jemeńskie wojska Huti przeprowadziły atak moździerzowy na Nadżran – było to pierwsze, zaskakujące uderzenie na Arabię Saudyjską. Obiekty przemysłowe, lotniska, rafinerie i bazy wojskowe na terenach przygranicznych były potem atakowane ze sto razy. Saudyjczycy nie pozostali dłużni, lotnictwo Arabii Saudyjskiej dokonywało wielu odwetowych akcji w Sanie i innych miastach. Zginęły setki cywilów.
– W Nadżranie jest teraz spokojnie – ciągnie Amir – ale uważam, że tam nie ma nic ciekawego, tylko pustynia…
– Hm, na tej pustyni znajdują się stanowiska archeologiczne z petroglifami wpisanymi na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.
– Zauważyłem, że ci, którzy mieszkają w górach, lubią pustynię i odwrotnie: ci, którzy mieszkają w terenie pustynnym, tęsknią za górzystymi terenami.
– Myślę, że podobnie jest w Polsce, przynajmniej u części ludzi.
No cóż, potrzeba doświadczania inności jest i moim udziałem.

Kilometry lecą. Zbliżamy się do Abhy. Krajobrazy niezmiennie górskie.
– Słuchaj – zwraca się Amir do mnie – możemy jechać do Abhy prosto lub naokoło.
– To znaczy?
– Jadę do domu mojego ojca, mieszka w górach.
Sytuacja jest dla mnie niejasna, nie wiem, jakie są intencje kierowcy. Dopytuję, jakie miał na dziś plany. Wygląda na to, że zmierzał do domu swego ojca, zaś do Abhy musiałby nadłożyć drogi. A ja nie lubię innym stwarzać problemów.
– No, nie wiem…
Na razie jedziemy do Abhy.
– Mój ojciec mieszka w górach. Tam, pod Dżabal as-Sauda – pokazuje ręką pasmo górskie po prawej.
Kiwam głową, ale minę mam najwyraźniej niepewną, bo kierowca pyta z uśmiechem:
– Nie słyszałeś o Dżabal as-Sauda? To najwyższy szczyt Arabii Saudyjskiej.
No, jasne! Przecież czytałem przed wyjazdem relacje z tego regionu. Zapamiętałem, że góra (3015 m n.p.m.) była spowita mgłą, a uczestnicy wyjazdu dostali się na szczyt… kolejką linową. Korci mnie, by tam pojechać.
– To może jednak chcesz jechać do Soudy?
Analizuję sytuację: Jeśli wysiądę w Absze, jutro będę musiał kombinować ze stopem w obie strony. Jeśli zdecyduję się jechać dziś w góry, to problem jednego transportu odpadnie. Zresztą łatwiej wracać stopem do miasta niż dostać się do małej górskiej miejscowości…
– Ok, jadę z tobą! Ale na razie jesteśmy w centrum Abhy. Objeżdżamy centralny plac wokół, a Amir zapoznaje mnie z miastem.
– Tu jest muzeum, pójdziesz tam, jeśli będziesz chciał – pokazuje nowoczesny budynek po lewej. – Tu po prawej jest targ wtorkowy, jak już tu będziesz, koniecznie idź tam rano.
– Dobrze – przytakuję.
– A w tamtym budynku pracuję, to budynek rządowy...
Przejeżdżamy teraz wzdłuż długiego muru.
– Tam jest cmentarz – wyjaśnia.
– À propos. Wasze cmentarze są bardzo skromne – zauważam – tylko prosty kamień na grobie…
– Tak. Uważamy, że tak jest właściwie, tak jest napisane w Koranie. Nie należy budować wielkich grobów.
– No, ale na cmentarzu w Syrii widziałem bardzo bogato zdobione nagrobki… W Libanie również grobowce były okazałe.
– Tak, to jest możliwe. Oni tam trochę inaczej podchodzą do zmarłych.
Mijamy nowoczesne hotele i okazały współczesny meczet. Wygląda na to, że będzie tu co zwiedzać.
Ale teraz – kierunek góry! Przecinamy obwodnicę i wyjeżdżamy z miasta stromą drogą.
W ciągu 10 minut pogoda radykalnie się pogarsza. Znów pojawia się mgła czy też chmury, wjeżdżamy przecież na wysokość niemal 2700 m n.p.m. Ruch na drodze jest umiarkowany, mam nadzieję, że trafi się okazja w powrotnej drodze. Co kilkaset metrów znajdują się parking z punktami widokowymi. Zatrzymujemy się przy jednym z nich. Dziś praktycznie nie widać przepięknej doliny w dole. Są za to małpy. Znajome mi już pawiany płaszczowe. Wyglądają, jakby czekały na nas. Opuszczam szybę i robię szybko zdjęcia, zanim Amir zareaguje.
– Nie! Nie otwieraj!
Przywódca stada, stary samiec rozdziawił paszczę, pokazując kły i wrzasnął, jakby dając sygnał do ataku. Małpy kolejno zeskakują z murku i niespiesznie ruszają w naszym kierunku. Nie czekamy ani chwili. Amir odpala silnik i szybko ruszamy w dalszą drogę.
– One mogą być bardzo niebezpieczne. Chcą jedzenia. Wskoczą na samochód i porysują pazurami lakier – tłumaczy.
Droga do Abhy

Z mapy wynika, że zbliżamy się do Dżabal as-Sauda. Najwyższy szczyt Arabii Saudyjskiej prezentuje się mniej niż okazale. To po prostu 80-metrowy pagórek wyrastający z terenu po lewej stronie drogi. Porośnięty z rzadka akacjami, podobny jest do innych wzniesień. Wszystko dlatego, że znajdujemy się na wysokim płaskowyżu osiągającym tu 2900 m n.p.m., a droga, którą jedziemy, jest poprowadzona wzdłuż krawędzi tego płaskowyżu. Dżabal as-Sauda, liczący według nowszych pomiarów niecałe 3000 m n.p.m., znajduje się zaledwie pół kilometra od wspomnianej krawędzi płaskowyżu */. Dalej teren gwałtownie się obniża aż do dna doliny Hali (1300 m n.p.m.) odległej o niecałe 10 kilometrów. Na szczyt as-Sauda można zresztą wjechać samochodem, do przejścia pozostaje 50 metrów. Przypomina mi się Qurnat as-Sawda (3088 m n.p.m.), inny szczyt w regionie Bliskiego Wschodu, który zdobyłem podczas trampingu po Libanie w 2012 roku. Tam również miejscowi podjeżdżali samochodami niemal pod sam szczyt. Cóż! Nie każda góra jest Matternhornem…
Wkrótce dojeżdżamy do rozwidlenia dróg. W prawo odchodzi droga do Rijal Alma, staram się zapamiętać narożną knajpkę. Jest zresztą drogowskaz. Teraz zjeżdżamy do miejscowości Arhwah. Krajobraz w dalszym ciągu jest górski, urozmaicony. Skręcamy w boczną drogę odchodzącą w lewo. Czeka nas seria kilkudziesięciu zakrętów, stromych zjazdów i wjazdów. Znów zbliżyliśmy się do krawędzi płaskowyżu. Zatrzymujemy się przy puncie widokowym, stąd schodzi krótki szlak turystyczny w dół doliny.
– Można tutaj zejść do starej studni – mówi Amir – masz ochotę?
Przeczę głową, zresztą mam wrażenie, że i chłopak nie uznaje tego miejsca za warte wspinaczki. Na pewno nie przy dzisiejszej mgle! Podjeżdżamy jeszcze ze dwa kilometry, mijając kilka tradycyjnych kamiennych domów i wieże strażnicze na wzgórzach. Ciężko jest je sfotografować, samochodem szarpie na nierównej drodze.
– To już niedaleko, tam jest dom mojego ojca – wskazuje jeden z budynków na zboczu sąsiedniej góry.
– Ja może tu już wysiądę – oświadczam. Nie jestem zaproszony do domu, na tej bocznej drodze ruchu nie ma. I tak będę musiał wracać do głównej drogi na piechotę.
Żegnamy się. Dziękuję Amirowi za wspólną jazdę, wymieniamy się numerami na WhatsAppie. Saudyjczyk okazał się naprawdę fajnym gościem!

W drodze powrotnej mogę spokojnie przyglądać się krajobrazom. Chociaż teren, po którym wędruję, leży na wysokości 2600-2800 m n.p.m., to wszędzie widoczne są zabudowania. Mniejsze lub większe budynki rozproszone są na zboczach i wierzchowinach, wyglądają niczym porozrzucane klocki na barwnym, zielono-żółtym kocu. Gdzieniegdzie wzrok przyciąga biały minaret małego meczetu lub ciemna, kamienna wieża strażnicza. Podchodzę pod jeden, drugi i trzeci kamienny dom, fotografuję. Są często na wpół zrujnowane lub – dla odmiany – rozbudowane o nowszą, betonową część gospodarstwa. Z przyjemnością patrzę na nieregularne w kształcie tarasy pól uprawnych. Część pokryta jest zeszłoroczną trawą, inne już zaorane lub z kiełkującym zbożem. Przypominają się obrazy pól ryżowych z doliny Ngòi Đuôi koło Sapy w północnym Wietnamie. Tam również trafiłem na okres sprzed pełnej wegetacji roślin. W ciągu pół godziny dochodzę do głównej drogi. Zamglone krajobrazy w Souda

Do Abhy podwozi mnie Ahmed ze swoim synem Masdżitem. On w brązowo-szarym chałacie, około 8-letni chłopaczek siedzi z tyłu ubrany na biało jak w Polsce dzieci do pierwszej komunii. Podwieźli mnie z gór do Abha. Chłopak uczy się angielskiego, ale do rozmowy używał translatora, ojciec też niewiele kapował. W pewnym momencie sobie zażartowali, że dojazd jest za 500 riali. To było trochę niesympatyczne, słaby żarcik.
– Byłeś gdzieś za granicą? Na przykład w Egipcie? – pytam się chłopaka – A jeśli nie, to gdzie chciałbyś pojechać?
– Byłem w Mekce.
– A gdzie chciałbyś jeszcze pojechać?
– Do Medyny.
No cóż, każdemu według potrzeb…
Pytam go jeszcze o Amerykę, o Europę, ale chłopak jakoś nie kojarzy tych kontynentów. Faktem jest, że i ja w swoim życiu najpierw pojechałem w ramach szkolnej wycieczki na Jasną Górę, a potem dopiero za granicę, ale to były inne czasy. Tak czy inaczej, dobrze, że chłopak ma zaspokojone swoje potrzeby. Ale, ale…! Chłopak mi właśnie pisze, że chciałby pojechać do Polski.
– Teraz są tanie loty – odpisuję mu – nie ma problemu.
Mówię, że przyleciałem tu za 80 riali, mam nadzieję, że ta kwota da im coś do myślenia. Niech wiedzą, że to nienormalne, ile chcą zedrzeć z tych, których podrzucają samochodem. Zwłaszcza w kraju, w którym benzyna jest tak tania. Dojeżdżamy do Abhy. Patrząc na krajobraz miasta położonego w dolinie (Wadi Abha), dochodzę do wniosku, że będzie tutaj dużo do zwiedzenia. Mam nadzieję, że przez te trzy godziny, które zostały mi dziś do zmroku, uda mi się coś zobaczyć. Ale pierwsze, co muszę zrobić, to dostać się do hotelu. To tylko 500 metrów od ronda Pałacowego, przy którym wysiadam.
Pośrodku ronda stoi, niczym sierotka na pustym placu, duży tradycyjny dom. Trzypiętrowy, z rzędami łupkowych "dachówek" chroniącymi gliniany mur przed deszczówką i białymi obramowaniami okien. Ładny, ale przez głowę przelatuje mi pytanie: "Jak się do niego mieszkańcy dostają?". Przechodzę obok nowego meczetu, według mapy to King Faisal Mosque. Jest olbrzymi, z dwoma minaretami zwieńczonymi charakterystycznymi "szyszkami". Warto wstąpić, choćby po to, żeby zobaczyć gigantyczny dywan, o tyle nietypowy, że w czerwonym kolorze.

Na miejscu jestem po 10 minutach. Tyle że… hotelu tu nie ma. Czuję, że narasta we mnie złość. To nie pierwsza sytuacja, kiedy lokalizacja w Booking.com jest niedokładna lub wręcz fałszywa. Pamiętam jak przez godzinę biegałem z Małgosią po Jarabacoa w Dominikanie, zanim znaleźliśmy właściwe miejsce. Gorzej było w Bandżulu, bo hotel w rzeczywistości znajdował się w innym mieście. Co w sumie wyszło nam – mi i Oskarowi – na zdrowie, bo w barze na plaży w wigilijną noc obaliliśmy litrową whisky. Sprawdzam jeszcze raz lokalizację i adres – nic z tego. Na szczęście miejscowi wskazują mi hotel przy najbliższej przecznicy.
– Salam alejkum! Mam tu rezerwację na dziś – mówię do chłopaka w recepcji.
Podaję mu numer rezerwacji na printscreenie w smartfonie. Chłopak przygląda się, jakby pierwszy raz widział rezerwację z Booking.com. Po pięciu minutach klikania w klawiaturę swojego komputera mówi:
– Passport.
Jest i paszport.
– Name? My name? – pyta, wpatrując się w moje zdjęcie.
Podaję dane. No, jeszcze pamiętam.
Kilka kolejnych chwil zajmuje mu konwersja cyfr arabskich na cyfry arabskie. Udaje się.
– Country? Which country?
Na Allaha! Od kwadransa chłopak ma mój paszport w ręce i dalej nie wie, gdzie wydany.
– All my data is in the passport! – nie wytrzymuję.
Chłopak coś mruczy pod nosem i kończy wypełnianie rachunku. W końcu dostaję klucz. 30 minut. Panorama Abhy

Robię sobie kawę, przebieram się i biegnę do miasta. No, przesadzam: idę szybkim krokiem. Jest już 16:00, więc no zmroku zostało niewiele czasu. Do centrum mam około dwóch kilometrów, GPS prowadzi mnie bocznymi uliczkami. Mam okazję przyjrzeć się domom zwykłych mieszkańców miasta. Podobnie ja w Taif, moje wrażenia są pozbawione zachwytów. Budynki zwyczajne, można powiedzieć – bez stylu, bez wyrazu. Gdy przypomnę sobie piękne ulice Barcelony urocze kamienice Norymbergi (nie mówiąc o pałacach Wenecji!), to ze smutkiem konstatuję: nie ma porównania. Brak tu jakiejś wspólnej linii zabudowy, fasady są od Sasa do Lasa. Powiem szczerze: to ja już wolę polskie peerelowskie osiedla! Ale, oczywiście, przyjmuję: tak tu jest, nie będę narzekać. Zachwyty pozostawię dla tutejszych domów i pałaców zbudowanych w tradycyjnym stylu. Kilka takich glinianych domów mijam, zresztą, po drodze. Ale oto coś bardziej ciekawego: dochodzę do trawiastego boiska, po którym biega dziesiątka graczy dopingowana przez niewielką grupę kibiców. Zawodnicy grają w krykieta. A raczej trenują rzuty, w obliczu widocznych braków kadrowych. Właśnie batsman złożył się do odbicia. W oczekiwaniu na rzut bowlera odbija wirtualne piłki, wymachując kijem wte i wewte. Spin bowler robi potężny zamach, piłka zostaje jednak dobrze odbita i ląduje w krzakach. Jeden z fielderów rusza na poszukiwania, drugi najwyraźniej uznał, że jest przerwa i przynosi kawę w kubkach. Zawodnicy są bez wyjątku Pakistańczykami, grają ubrani w swe salwar kamuzy. Uśmiecham się. Uśmiecham się podwójnie: wciąż nie rozumiem zasad tej gry i raczej tak zostanie. Ale to nie pierwszy raz, gdy oglądam krykieta. Pierwszy raz było to na Majdanie w Kalkucie, ostatni raz – Meksyku. Okej, wystarczy mi sportu na dzisiaj!

Mijam wieżowiec z "lepszym" hotelem i już jestem na placu al-Bahar pod Regionalnym Muzeum Asiru. Asiru, czyli jednej z 13 saudyjskich prowincji. W tej prowincji od 2019 roku rządzi książę Turki ibn Talal bin Abdulaziz Al Saud. Przejął władzę po zmarłym Faisalu bin Khalidze bin Abdulazizie Al Saudzie, a kiedyś zastąpi go syn, książę Abdulaziz bin Turki bin Talal Al Saud. Piszę o tym, by uświadomić młodym Polakom, że wkucie na pamięć pocztu polskich królów to pikuś. Król Abdulaziz bin Abdul Rahman Al Saud, twórca współczesnego państwa miał 72 oficjalnie dzieci (nieoficjalnie około 200!). Ale tak to jest, jak się ma 22 żony…

Zostawię jednak saudyjską genealogię na boku, chcę teraz zobaczyć trochę saudyjskiej kultury. W muzeum jednak mnie informują, że dziś jest zamknięte, otworzą w sobotę o 10:00. Pozostaje mi obejrzeć najbliższą okolicę. A obok mamy pałac Abu Malha. Zbudowany z bloków glinianych i ze ścianami zabezpieczonymi okapami z łupków, kontrastuje stylem z nowoczesnym budynkiem muzeum stojącym z tyłu. Do tego białe elementy dachu zwieńczonego typowymi dla "omańskiego" stylu blankami i biała "podmurówka". Pałac może by mi się spodobał, gdybym zobaczył wnętrze. A tak – to kolejna gliniana budowla. Obok znajduje się Wielki Meczet Króla Abdulaziza. Jest rzeczywiście wielki, odległość między dwoma narożnymi minaretami wynosi 75 metrów. Widzę, że drzwi do lewej wieży są otwarte. Niewiele myśląc, wchodzę do środka. Przeskakując po dwa stopnie, szybko wbiegam na górę. Schody wydają się nie mieć końca. Mijam jakieś zamknięte pomieszczenia i zatrzymuję się dopiero na górnej kondygnacji z oknem. Przez moment delektuję się panoramą miasta, lecz słysząc powyżej jakieś męskie głosy, zbiegam na dół.

Teraz kieruję się na zachód. Mijam skryty między zabudowaniami pałac Shada zbudowany w 1348 roku. Ech! To rok budowy według kalendarza muzułmańskiego (AH). Po naszemu – w 1927 roku. To jednak brzmi dużo skromniej, prawda? Pałac był siedzibą lokalnych władz, obecnie znajduje się tu ponoć muzeum z kolekcją manuskryptów, fotografii, numizmatów, wyrobów rękodzielniczych i innych artefaktów. Pisze ponoć, bo na budynku nie widzę żadnych oznaczeń. Zresztą jest piątek, pewnie zamknięte. Nieważne. Abha. Główny plac

Moim celem na dziś jest inny pałac, czy też zamek – Shamsan położony na wzgórzu w północnej części miasta. Ale zanim się tam dostanę, przechodzę przez dzielnicę handlowo-usługową. O tyle interesującą, że można tu poczuć się jak w Pakistanie. Sądząc, rzecz jasna, po dominującej na ulicy mniejszości pakistańskiej. Są tu i Arabowie, ale tradycyjne stroje – salwar kamuz – wyróżniają imigrantów z otoczenia. Na niewielkim skwerze nieopodal piknikują mieszkańcy Abhy. Siedzą w parach i grupach wprost na trawie lub na rozłożonych kocach. Rozmawiają, jedzą, bawią się z dziećmi. I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie płciowy apartheid: panowie osobno, panie osobno. Dla mnie to… smutne. Zwyczajnie przykre i smutne. Ja rozumiem, że purda dla niech jest tradycją i potrzebą. Że zamknięcie, izolacja kobiet jest często domeną wyższych sfer lub zamożniejszych grup społecznych. Czy jednak wspólne rozmowy – choćby i z zasłoniętą twarzą u kobiet i bezpiecznym dystansem między mężczyzną a kobietą – nie są ich potrzebą? Czy tak po ludzku nie mają ochoty pogadać ze sobą o pogodzie? O modzie? O czymkolwiek? Ja wiem, że na skwerze siedzą przede mną głównie imigranci. Ale w kawiarni w Dżeddzie było podobnie: panie siedziały przy jednym stoliku, panowie – przy innych. Gdy się popatrzy na indeks szczęścia, to widać, że Arabia Saudyjska zajmuje 25 miejsce w świecie. Wyprzedzają ją tylko niektóre z najbogatszych krajów Zachodu (i Zjednoczone Emiraty Arabskie – 24 miejsce). Polska jest na odległym, 49 miejscu. Wygląda na to, że Saudyjczycy są faktycznie zadowoleni z życia. Zostawiam tę zagadkę do wyjaśnienia na inną okazję.

Szybkim krokiem tak, by zdążyć przed zachodem słońca, idę na wzgórze z zamkiem. Mijam przepiękne domy Saudyjczyków. To właściwie pałace: dwu– i więcej piętrowe kamienice z kilkunastoma pomieszczeniami, elewacją z marmuru, z kolumnami, ozdobnymi gzymsami, kutymi kratami drzwi. Musiały kosztować fortunę. Gdy oglądam się za siebie, widzę coraz szerszą panoramę miasta z dominującą nad centrum zieloną saudyjską flagą na olbrzymim maszcie. Ale oto i zamek. Kamienny, wysmarowany odpadającą gliną, zbudowany jest na planie bardzo wydłużonego prostokąta. W trzech narożnikach wznoszą się niewysokie wieże. Zamek jest z 1820 roku i wygląda na interesujący, lecz w rzeczywistości to ruina. Pomieszczenia wewnątrz są pozbawione stropów i dachów, poza klepiskiem nic w nich nie ma. Ale spacer na wzgórze można zakończyć odpoczynkiem na ławce na dużym placu wokół zamku, można podelektować się spokojem i rozległym widokiem.

Wracam. Ponownie przekraczam most na wyschniętej rzece Abha i penetruję dzielnicę z tradycyjnymi domami. Większość jest w ruinie. Gliniane mury częściowo rozmyte, ochraniacze z łupków – połamane, stropy zawalone. Przez zabite dechami okna widać wewnątrz pomieszczeń gruz i śmieci. Trudno mi odgadnąć, czy te budynki zostaną odnowione, czy – po prostu – wyburzone. Tak jak to się stało z hutongami w Pekinie i Szanghaju.
– Hello, mister! – zaczepia mnie siedmiolatek na ulicy. Grał z kolegami w piłkę, widząc mnie, przerwał zabawę.
Wypytuje mnie, skąd jestem i jak mam na imię. Więcej pytań nie ma, widocznie jeszcze nie było tego w programie. Można się cieszyć, że dzieci uczą się języka obcego**/. Na koniec dzieciaki proszą o zdjęcie. Jak podrosną, dowiedzą się, że to niewłaściwe :D. Abha. Dzieciaki

Nieco dalej kolejna grupa tradycyjnych domów. Tu moja nadzieja na ich ochronę rośnie – nie dość, że są w lepszym stanie, to przed budynkiem ustawiono wielką tablicę z podpisem Komisji ds. Dziedzictwa Ministerstwa Kultury KAS. Robię jeszcze parę fotek – niezbyt udanych z powodu zmierzchu. Policjant, który rozmawiał przed chwilą z jakimś mężczyzną, uśmiecha się do mnie i wita, wyciągając do mnie rękę. Nie zna angielskiego, ale mocny uścisk ręki mówi, że lubi turystów i cieszy się z ich przyjazdu do Abhy. Miłe.

Przed knajpką pakistańską spory tłum młodych mężczyzn. Widzę zaciekawione spojrzenia. Stojący przed drzwiami Pakistańczyk zachęca mnie gestem do środka. Zresztą i tak chciałem tu coś zjeść. Przy wejściu kasa, ale szybko się wyjaśnia, że płaci się po posiłku. Zamawiam coś wegetariańskiego. Na moim stoliku chłopak zmienia folię i przynosi talerz z ryżem i warzywami oraz wodę. Jedzonko jest okej, ciepłe i smaczne. Nie mam dużych wymagań. Rozglądam się po sali. Sami imigranci, niektórzy wstąpili tu prosto z pracy – są w odblaskowych pomarańczowych kubraczkach. Oczywiście – ani jednej kobiety. Białasa zresztą – też. Zdziwiłbym się, gdyby było inaczej.
– 12 rials – mówi kasjer.
– Ok.
– Water?
Kiwam głową.
– 13 rials.
Niech będzie.
Gliniane domy w Absze

Zapadła już noc. Gorzej, że zaczął siąpić deszcz. Po chwili mój aparat jest mokry, a teraz właśnie potrzebuję zrobić zdjęcie! Przede mną po lewej w pewnym oddaleniu płonie na zielono wzgórze. To Jabal Thera (Zielone Góra), jedna z turystycznych atrakcji Abhy. Kiedyś znajdowała się tam kwatera wojskowa, dziś to centrum rozrywki z restauracjami i kawiarniami. Wstęp to ponoć 22 riale, które można odebrać, płacąc za napoje lub posiłki. Dla leniwych – kolejka linowa. Chociaż próbuje wytrzeć podkoszulkiem obiektyw, to zacinający deszcz pozostawia krople i zdjęcia wychodzą rozmazane.
Wracam już do hotelu. Nachodziłem się! Widząc napis na sklepie z ubraniami: "SAUDI GANTELMAN" (przez "A"), wstępuję do środka. Tłumaczę biednemu sprzedawcy, że to nie tak się pisze.
– Głupio to brzmi, poprawcie sobie!
Saudyjczyk obiecuje, że przekaże to szefowi.
Po drodze wstępuje jeszcze do dużego sklepu ze sprzętem sportowym i tu skupiam się na namiotach. Namioty są tutaj oczywiście bez tropików, stelaże niektórych są wykonane z elastycznych pałąków, umożliwiających automatyczne rozkładanie namiocików, stelaże innych mają skomplikowaną konstrukcję podobną do parasoli. Ja jednak swoją uwagę skupiam na namiotach o wymiarach metr na metr i wysokości około dwóch metrów. Komu to służy?! To przenośne toalety, na co wskazują umieszczone wewnątrz suche kibelki. Generalnie tutaj sprzęt kempingowy jest tu bardzo urozmaicony: są podstawki na opał, stoliczki, malutkie krzesełka kempingowe, maty i dywaniki. Saudyjczyk może jechać na pustynię albo do jakiejś oazy, rozkłada namiot, wucet, rozkłada dywan, podłącza lodówkę; wystarczy rozpalić teraz ognisko i delektować się zachodzącym słońcem na pustyni…
W hotelu odkrywam, że nie ma papieru toaletowego. Chłopaka w recepcji również brak, chociaż Booking.com zapewnia o 24-godzinnej obsłudze.

_________________________________________
*/ Może to prawda, może nie. Minimalna pensja w 2021 roku wynosiła 4200 AR, przeciętne wynagrodzenie sięgało 16.700 SAR, czyli około 18 tysięcy złotych.
**/Przez całe dekady rząd saudyjski był przeciwny nauczaniu j. angielskiego w szkołach podstawowych. Zmieniło się to w 2010 roku, odkąd angielski został wprowadzony w ilości 2 lekcji tygodniowo w klasach dla 10-latków (4th – 6th grade). Język angielski jest jednak czasem postrzegany jako zagrożenie. Haque i Sharmin z Jazan University piszą nawet: "Although Saudi people have a horrible prejudice against the English language and culture because it is the center of all Islamic countries and their thriving economic growth, the government has emphasized English".

Następny dzień Powrót do Wstępu Powrót do Strony głównej