Dzień: [1] [2] [3] [4] [5] [6] [7] [8] [9] [10] [11] [12] [13] [14] [15-16] [17] [18] [19] [20] [21] [22] [23] [24] [25] [26] [27] [28] [29] [30]


Kraków – Zgorzelec

czwartek, 30 VII 1992


Wspomnienie | Okrakiem na Granatach | Dorota | 'Miłe' początki


Wracam do tamtych dni po ponad rocznej przerwie, by zapisać wspomnienia z mojej pierwszej zagranicznej podróży, którą odbyłem w sierpniu 92 roku. Podróż autostopem przez kilka krajów przyniosła mi ogromną ilość przeżyć, i, mimo że zawsze byłem zdania o sobie, iż potrafię ze szczegółami pamiętać swe wakacyjne trasy, to przecież coraz więcej tych obrazów zaciera się w mej pamięci. Powinienem te notatki zrobić od razu po powrocie – byłem chyba jednak zbyt zmęczony, by wracać znów do tamtych dni, a z drugiej strony, dopiero przed tymi wakacjami wycyganiłem od Edyty ten piękny dziennik, którego strony aż kuszą, by być zapisane.
Moja pierwsza podróż zagraniczna... Przez całą swoją młodość licealną i pulsową faktycznie nie ciągnęło mnie za granicę. Rymanów-Zdrój, trasy rowerowe, obozy klubowe wypełniały moje wakacje. Dobrze mi było z tym, zwłaszcza że dorobiłem sobie teorię, iż najpierw należy poznać swój kraj. Były też powody bardziej racjonalne: obiektywne – dopiero teraz takie wyjazdy stały się stosunkowo tanie, i subiektywne – bałem się tych wyjazdów: angielski i moja samodzielność życiowa wiele pozostawiały przed laty do życzenia.
Przed tymi wakacjami postanowiłem wreszcie przerwać to siedzenie w miejscu i "ruszyć w świat". Skończył się czas pulsowych obozów, kupiłem paszport i to dodatkowo motywowało mnie do wyjazdu. Miałem w perspektywie dwa cele: Pamiro-Ałaj – trekking w Azji Środkowej – chodzenie po 5-tysięcznikach; i tramping po Europie Zachodniej. Oba wyjazdy w małych grupach i całkiem tanie. Wkrótce się okazało, że z powodu konferencji na przełomie lipca i sierpnia żadne terminy proponowane przez organizatorów mi nie pasują, i z wielkim smutkiem musiałem się tym pogodzić.
Postanowiłem zaryzykować samodzielny wyjazd, lecz jednocześnie ogarniały mnie wątpliwości, czy nie "zginę" gdzieś po drodze. I tu muszę wrócić wspomnieniami do pewnego zdarzenia: trochę śmiesznego, trochę tragikomicznego, w każdym razie na tyle ważnego dla mnie, że było motorem dalszych wydarzeń.

Tatry

Otóż w ostatnich dniach maja wyruszyłem na samotną wędrówkę po Tatrach, pragnąc uzupełnić swoją "kolekcję" szlaków odcinkiem z Morskiego Oka na Wrota Chałubińskiego i Przełęcz Szpiglasową. Następnego dnia ruszyłem na Krzyżne i Granaty. Pogoda była idealna, lecz pod granią trafiały się zaśnieżone i oblodzone kotlinki i żleby. W pewnym momencie ugrzęzłem w takim żlebie nie mogąc ani schodzić dalej, ani się wycofać. Każdy ruch wiązał się z niebezpieczeństwem obsunięcia się w dół kilkusetmetrowej ściany. Śmieszność mojego położenia polegała na tym, że 100, 200 metrów dalej swobodnie po grani poruszali się ludzie, nieomal machając do mnie uprzejmie. A ja – wpół sparaliżowany tkwiłem w tej rynnie. Udało mi się jednak wycofać po tych oślizgłych kamieniach i osuwającej się mokrej ziemi. Później na grani miałem jeszcze kilka trudnych momentów: byłem wykończony fizycznie po dwóch dniach wędrówki i bałem się, że wskutek osłabienia spadnę. I gdy tak siedziałem okrakiem na grani, postanowiłem sobie, że jeśli będę w stanie cało dojść do Hali Gąsienicowej, to odważę się na samotny autostop po Europie. W końcu – mówiłem sobie – na większe niebezpieczeństwa narażony być nie mogę.

Byłem zatem gotów na samodzielną podróż autostopem. Na wszelki wypadek mówiłem swoim znajomym o moich planach, licząc na to, że ktoś zechce mi towarzyszyć. Tak też się stało: Dorota, dziewczyna z Pulsem związana dość luźno, bywająca raz na kilka miesięcy w Klubie, wyraziła gotowość wyjazdu. Nie była ona moim wymarzonym kandydatem na towarzyszkę podróży, lecz jak zwykle lepszy rydz niż nic. Mimo że do osoby Doroty będę niejednokrotnie powracał, powinienem w tym miejscu powiedzieć o niej kilka słów: dziewczyna niewysoka, czarne włosy, uroda trochę dziwna, z denerwującym zwyczajem głośnego mówienia, po IV roku wydziału mechanicznego. Z tych kilku słów można wyczytać jakąś niechęć do dziewczyny, niechęć, która, jak myślę, była nie tylko moim udziałem. Częściowym zrównoważeniem tych ocen była jej zadeklarowana znajomość języków obcych: francuskiego, rosyjskiego, esperanto i angielskiego. O ile z możliwości porozumiewania się po francusku mogłem się cieszyć, to przydatność esperanto stała wówczas pod znakiem zapytania. Plusem dla Doroty było pewne obeznanie z Zachodem – była rok wcześniej na Zachodzie, wracała stopem.
Kilka spotkań "organizacyjnych" u mnie w domu upewniło mnie, że podróż z tą dziewczyną nie będzie należała do łatwych. I choć rzeczywistość okazała się bardziej okrutna, to wtedy wydawało się, iż dobrze robię, decydując się na wspólny wyjazd.

Konferencja, o której wspomniałem, skończyła się w czwartek rano, po południu byłem w Krakowie i oczywiście pierwszym krokiem był telefon do Doroty. Usłyszałem, że nie jest spakowana, i mimo wcześniejszych uzgodnień chce jechać dzień później. Nie zgodziłem się na to – w końcu żywność była kupiona a czasu na włożenie rzeczy do plecaka sporo, zważywszy, że pociąg do Wrocławia mieliśmy tuż przed północą.
Na dworcu powitała mnie pretensjami, że wszystko odbywa się nagle, że zapomniała ręcznika i czegoś-tam, że ma ciężki plecak i siatkę. Nic to, wsiedliśmy do zatłoczonego pociągu i ruszyliśmy. Nocna przesiadka we Wrocławiu na pociąg do Zgorzelca. W czasie jazdy, gdy obserwowałem Dorotę jedzącą kanapki, po raz setny zadawałem sobie pytanie, jak można tak jeść: z rozdziawioną buzią, mechanicznie rozcierając pokarm zębami w ten sposób, że widz w każdym momencie był zorientowany w stadium procesu wstępnego trawienia. Nie mówiąc już o świadectwach – jadłospisach nadających swoisty koloryt jej ubraniu po każdorazowym posiłku. Zaciskałem więc zęby, wstydząc się za taką dziewczynę przed współpasażerami.


Następny dzień Powrót do Wstępu Powrót do Strony głównej