Znów wypad! | Bordeaux pełne historii | Pod pomnikiem żyrondystów | Mosty... mosty... | Święci walczą ze smokami | Jadę do stolicy Bretanii | Nantes bawi się | Niedostępny zamek | Szukam noclegu
Dziś lecę do Bordeaux, stolicy Akwitanii. Ten zakątek Francji był dla mnie potencjalnym celem podróży od wielu lat. Już w dzieciństwie moją uwagę przyciągała Żyronda – lejkowate ujście Garonny i Dordogne do Zatoki Biskajskiej – stanowiąca tak charakterystyczny element na mapie fizycznej Europy. Zdaje się, że tam w pobliżu, na atlantyckim wybrzeżu, wybudowano pierwszą na świecie elektrownię wodną, której zapora spiętrzała fale przypływu. Nad Dordogne znaleziono z kolei szczątki człowieka z Cro-Magnon. Nie sądzę, bym miał okazję zobaczyć te miejsca: mój wypad jest krótki – podobnie jak inne weekendowe wyjazdy w tym roku. Zamierzam zwiedzić Bordeaux i późnym popołudniem pojechać Flixbusem do Nantes. Pospaceruję tam nocą po centrum, przekimam na przedmieściu, a rano dotrę do Saint-Malo w Bretanii. Potem podreptam na pobliskie lotnisko Dinard a po południu polecę do... Stansted. W zależności od warunków pogodowych albo zrobię sobie wieczorną wycieczką po okolicy i zaszyję się gdzieś w moim foliowym namiocie albo spędzę noc na lotnisku. Następnego dnia rano wrócę do Krakowa – również Ryanairem.
Mógłby ktoś powiedzieć, że niewiele zobaczę w tej Francji. Fakt. Po drodze z Bordeaux do Bretanii jest mnóstwo małych, ale interesujących miasteczek z zamkami i katedrami; są również inne atrakcje turystyczne, takie jak dolmeny i inne megalityczne zabytki ustawione ongiś przez nieznanych nam przodków. Ale... ale jadę sam, nie mam możliwości wynajęcia samochodu, który wydaje się być najlepszą opcją zwiedzania tych okolic; z kolei podróż stopem wymagałaby lepszej pory roku a na pewno dłuższego czasu. Zdecydowałem się na wyjazd, jak zwykle ostatnio, pod wpływem impulsu. Te trzy miasta, które poznam, dadzą mi pojęcie o nadatlantyckiej części Francji a przy okazji dorzucę dwa regiony do mojej kolekcji w Nomadmanii i w MostTraveledPeople. Wiem, że w tym roku przeginam z tak licznymi wyjazdami. Z jednej strony jest to wynikiem tego, że, poza Australią i Indonezją w marcu oraz planowanymi Karaibami w listopadzie, nic większego nie byłem w stanie sobie zorganizować. Chcę – niezmiennie! – jechać do Afryki, a na ten kierunek zbyt wielu chętnych nie ma. W konsekwencji latam weekendowo po Europie, poznaję piękne miasta lub robię wycieczki krajoznawcze. Z drugiej strony – tanie loty kuszą, a Europa wciąż oferuje nieznane mi dotąd perełki urbanistyczne lub przyrodnicze. Siedem czy osiem tegorocznych wypadów zrealizuję biorąc zaledwie 3 dni urlopu i wydając 2500 PLN, czyli tyle, co na jeden większy tramping.
Tym razem wyruszam w drogę w miarę wyspany: położyłem się dzień wcześniej około 23:00 i tradycyjnie pojechałem o 3:40 na lotnisko. Jest to o tyle ważne, że czekają mnie dwie noce w kiepskich warunkach. Swoją drogą... kiedy ja się naprawdę wyśpię? Może na emeryturze...? O ile dożyję ;-)
Siedzę teraz w samolocie lecącym gdzieś nad Bawarią i zastanawiam się, ile czasu będę miał na zwiedzenie Bordeaux. Wystartowaliśmy bowiem z półtoragodzinnym opóźnieniem z powodu mgły zalegającej nad Balicami. Denerwują mnie takie nieprzewidziane sytuacje! Obawiam się ich, zwłaszcza gdy mój wyjazd jest skomplikowany logistycznie; boję się, że przez głupią mgłę czy korek na trasie spóźnię się na kolejny lot, a efekt domina sprawi, że wszystko posypie się jak domek z kart i tramping zakończy się katastrofą.
Bordeaux wita mnie chłodną i pochmurną pogodą. Zanim nabiorę wody do dwóch pustych butelek, które przywiozłem ze sobą, moje opóźnienie zwiększy się do dwóch godzin. Wsiadam do podmiejskiego autobusu (linia nr 1, bilet 1.70 EUR w automacie) i jadę do centrum. Nie dojeżdżam do dworca, lecz wysiadam przy kościele Saint-Bruno de Bordeaux ze stojącym obok pomnikiem ku pamięci poległych bohaterów Wielkiej Wojny; symbolizuje ich statua Poilu – żołnierza piechoty francuskiej, który wznosi w powitalnym geście prawą dłoń. Ruszam szybkim krokiem w kierunku placu Gambetta. Dochodzę pod Porte Dijeaux – XVIII-wieczną bramę ozdobioną herbami, koronami na tympanonie i lwem na zworniku – w sumie nic nadzwyczajnego. W siąpiącym deszczyku zaczynam wędrówkę od kościoła do kościoła.
Zaczynam od pobliskiej Cathédrale Saint-André de Bordeaux – narodowego skarbu Francuzów. Skarb szczególny, bo związany z wieloma religijnymi i państwowymi wydarzeniami, choćby takimi jak ślub 13-letniej księżnej Eleonory Akwitańskiej z księciem Ludwikiem, który później, już jako król, dostał numerek siódmy. Nie była to dla niego zbyt szczęśliwa liczba, bo, nie potrafiąc spłodzić męskiego potomka, zgodził się po 15 latach na unieważnienie swego małżeństwa. Młoda księżna zabrała się za sporo młodszego Henia nr 2 i zaciągnęła go przed ołtarz. Chociaż żyli jak pies z kotem, to Eleonorcia wytrzymała do śmierci męża i. jako wdowa. wypromowała się za jednym zamachem na królową Francji i Anglii. Nieźle, co?
Oczywiście, jak to zwykle bywa ze starymi kościołami, niewiele zostało z pierwotnej romańskiej budowli – fragmenty ścian w nawie głównej. Jak wiadomo, Francuzom szybko znudził się styl romański, na początku XIII wieku postawili gotycką Bramę Królewską a potem – z rozpędu – przebudowali w tym stylu resztę kościoła. Liczne rozety, ostrołukowe okna z biforiami, pilastry i kamienne rzygacze dają w sumie zachwycający widok. Gdyby tylko niebo było błękitne – byłbym wniebowzięty. Natomiast zupełnym majstersztykiem późnogotyckiej architektury okazuje się Pey-Berland – wolnostojąca wieża wzniesiona opodal. Wykonana z piaskowca, strzelista, z dziesiątkami pilastrów i ozdobiona złoconą figurą na szczycie, przypomina mi nieco świątynię Wamany w Khajuraho. Do wnętrza katedry wchodzę przez Bramę Strzał, której archiwolta ozdobiona jest rzeźbami kilkudziesięciu postaci. Tylko... gdzie te strzały, ja się pytam?! W środku moją uwagę zwracają Wielkie Organy położone w tylnej, romańskiej, części nawy. Podchodzę do nich po kilku schodach i mogę teraz ogarnąć całość świątyni. Kolorowe witraże prezbiterium przedstawiają postacie świętych, może władców. Obchodzę katedrę wokół zaglądając do co niektórych kaplic. Gdy wychodzę – leje. Stojąc w tłumie turystów zebranych w bramie posilam się piernikiem w czekoladzie. Muszę mieć siłę na zwiedzanie! Naciągam kaptur na głowę i ruszam po chwili.
Przechodząc obok sklepu Fantaisies et Gourmandises Basques, staram się wywąchać, co dobrego tu dają. Hmm... Espelines czyli pieczone i karmelizowane migdały z pieprzem Espelette (7 EUR za sachet de 200 g); cóż, obejdę się ze smakiem. Tradycyjnie zerkam na wystawy fotografując, poniekąd z obowiązku zawodowego, co ciekawsze buty, ale także uwieczniam oferty sprzedaży lub najmu mieszkań i domów. Co my tu mamy...? Mieszkanko, 190 metrów kwadratowych. 2865 EUR czynszu miesięcznego. Chyba się nie zdecyduję...
Eh, zrobiło się późno. Szybkim krokiem idę ulicą Św. Katarzyny – najdłuższym szlakiem zakupowym w Europie, przechodzę przez interesującą i zapewne potwornie drogą Galerię Bordelaise z 1834 roku i na moment zatrzymuję się przed sklepem z alkoholami. Cóż, nie będzie dziś okazji spróbować ani whisky Moon Harbour za 45 EUR, ani wina Ruinart za 69 EUR, ani szampana Veuve Clicquot Brut za 39 EUR, ani nawet sikacza La Rose Saint-Andre Bordeaux po 6 EUR.
Pozostawiam z prawej budynek Bordeaux Palais de la Bourse i, przechodząc obok restauracji L’Entrecote, widzę interesujący a zarazem zabawny obrazek. Jest pora lunchu i pracownicy z pobliskich firm wyszli tłumnie na posiłek. Podobne scenki widziałem w Londynie (tyle, że tam, w biznesowej dzielnicy, panowie byli bardziej elegancko ubrani). Ustawiła się więc spora kolejka, już przed wejściem do restauracji, i nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że z racji padającego deszczu, klienci dostali firmowe żółto-czarne parasole na czas oczekiwania na wejście do środka. Przemykam teraz pod arkadami Wielkiej Opery Narodowej usytuowanej na Place de la Comédie i docieram do Place des Quinconces – jednego z największych europejskich placów. Na szczęście deszcz ustał, mogę spokojnie zająć się fotografowaniem pomnika Żyrondystów. Zaprojektowany przez Deverina i wzniesiony na przełomie XIX i XX wieku monument ma postać 43-metrowej kolumny zwieńczonej 11-metrową brązową figurą przedstawiającą Wolność zrywającą łańcuchy. Jednak to, co ciekawsze, znajduje się u stóp pomnika: to sadzawki z kilkoma grupami pomników. Przedstawiają Triumf Republiki z kwadrygą uosabiającą Szczęście, Triumf Zgody, Miasto Bordeaux z rogiem obfitości i aluwialną alegorią (Garonna i Dordogne) oraz Trybuna z galijskim kogutem w otoczeniu Historii i Elokwencji. Wszystko to bardzo ciekawe, ale mnie najbardziej frapują żyrondyści. Do tej pory ta frakcja polityczna kojarzyła mi się przede wszystkim z żyrondystą (i okresowo bonapartystą) Noirtierem de Villefort, jednym z bohaterów Hrabiego Monte Christo. Gdy teraz, z pomocą Wiki, uzupełniam luki w pamięci, widzę, że polityczne wolty, walki stronnictw i frakcji miały w przeszłości bardziej dramatyczny (i tragiczny) wymiar. Może więc nie warto przejmować się tym, co robią współcześni polscy politycy? Ale przecież teraz tu żyję i na co dzień odczuwam skutki ich działań.
Zrobiło się ciepło. Pomiędzy drzewami posadzonymi na planie kwinkunksu (stąd nazwa placu) ściągam nadmiarowe ubranie i z niepokojem patrzę na uciekający czas. Ruszam w kierunku rzeki. Tu, nad Garonną, usytuowane są dwie 21-metrowe kolumny rostralne wzniesione przez Henri-Louisa Duhamela du Monceau w 1829. Nie są może tak znane jak kolumny z Petersburga, ale zawsze to coś nowego dla mnie. Idąc wzdłuż Garonny mijam reprezentacyjne budynki Musée d'Art Contemporain a potem, na moment, zagłębiam się w labirynt wąskich uliczek dzielnicy Chartrons. Tu życie mieszkańców toczy się jakby wolniej, lokalne sklepiki i butiki bez tłumów klientów... Zaglądam do Église St. Louis des Chartrons – w miarę współczesnego, bo pochodzącego z XIX wieku kościoła, którego patronem jest wnuk Eleonory Akwitańskiej. Szczęściarz był z niego, gdyż już jako 12-latek został królem Francji a dzięki katolickiemu fundamentalizmowi – stosowaniu okrutnych kar za bluźnierstwo, prostytucję i hazard, a przede wszystkim dzięki zwalczaniu innowierców – został po swej ostatniej ósmej wyprawie krzyżowej do Kartageny świętym. Idol PiS-u, zapewne. Wracam nad Garonnę i ogarniam szeroki nurt wzrokiem. Podobny widok w 732 roku musiały zobaczyć wojska gubernatora Al-Andalus Abd al-Rahmana syna Abd Allah al-Ghafiqiego, gdy stanęły przed potężną rzeką. Prąc na północ pokonały wojska księcia Odona w Bitwie nad Garonną (Bitwa pod Bordeaux), ale nie na wiele się to zdało, bo w parę miesięcy później dostały łupnia od Karola Młota pod Poitiers (Tours) dowodzącego sprzymierzonymi armiami. No... lubili się naparzać w tamtych czasach, internetu nie mieli.
Moim celem są teraz dwa mosty na Garonnie. Mimo pozorów ich umiarkowanej atrakcyjności, chcę tam dotrzeć. Pierwszy z nich, Pont Jacques Chaban-Delmas, nazwany imieniem byłego burmistrza miasta i byłego premiera Francji, jest oddalony od centrum o jakieś 2 km, kolejny – Pont d'Aquitaine – spina brzegi rzeki dwa kilometry dalej. Są to o tyle ciekawe obiekty, że konstruktorzy musieli zapewnić możliwość przepływania pod nimi naprawdę dużych statków. Taki oto właśnie statek pasażerski zacumował przy nabrzeżu obok Quai Luis XVIII. Liczy około 8 pięter czy raczej pokładów i z pewnością nie zmieściłby się ani pod mostem Dębnickim w Krakowie ani pod żadnym innym mostem w Polsce. Po mniej więcej 30-minutowej wędrówce wzdłuż Garonny docieram do pierwszego mostu z charakterystycznymi czterema pylonami wznoszącymi się w niebo na 77 metrów. To 25 pięter! Jego środkowa część jest ruchoma: w momencie przepływania statku jezdnia wraz z chodnikami i balustradami zostaje w górę na grubych stalowych linach zamocowanych wzdłuż pylonów umożliwiając ruch jednostek o wysokości do 53 metrów. Brawa dla architektów Krzyśka Cherona i Karola Lavigne! Rzecz jasna, w momencie, gdy idę to opisuję, po moście odbywa się normalny ruch samochodowy (25.000 pojazdów dziennie), trudno mi powiedzieć, jak często most jest podnoszony (później sprawdziłem na Wiki, że w 2016 most był podnoszony prawie 100 razy, co daje jedną operację na kilka dni). Z miejsca, w którym stoję, widzę most Akwitański, również arcydzieło współczesnej architektury. Ma konstrukcję wiszącą z blisko 400-metrowym najdłuższym przęsłem i może również przepuszczać atlantyckie kolosy pod zawieszoną na wysokości 58 metrów autostradą. Ograniczam się do wykonania paru zdjęć, nie zdążę podejść bliżej.
Ponieważ najkrótsza droga powrotna do dworca wiedzie po drugiej (prawej) stronie rzeki, przechodzę przez most i prowadzącą wzdłuż rzeki aleją wracam do centrum. Nadbrzeżne magazyny i budynki różnych firm zasłaniają widok na południową, ładniejszą część miasta. W końcu znajduję odpowiednie widokowe miejsce i zachwycam się panoramą Bordeaux. Na pierwszym planie Garonna toczące leniwie swe brunatne, zamulone wody. Po przeciwnej stronie rzeki zacumował wspomniany wcześniej wielki wycieczkowiec. Dopiero z tej perspektywy można ocenić wielkość statku zasłaniającego wielopiętrowe budynki stojące przy Quai des Chatrons. Nieco na prawo akwitańska perełka – Bordeaux Palais de la Bourse przy placu z płytką sadzawką zapewniającą efektowne lustrzane odbicie w tafli wody ustawionych podkowiasto budynków. Przy nabrzeżu spotykam tablice poświęcone lokalnym pisarzom i poetom. Między innymi, jest tu wspomniany Jean de La Ville de Mirmont – autor pośmiertnie wydanych Lettres de guerre, poeta-żołnierz, który, tak jak Krzysztof Kamil Baczyński, zginął w obronie ojczyzny. W L'Horizon chimérique pisał:
Je suis né dans un port et depuis mon enfance
J'ai vu passer par là des pays bien divers.
Attentif à la brise et toujours en partance,
Mon cœur n'a jamais pris le chemin de la mer.
Uhonorowany tytułem Mort pour la France zapewnił sobie nie tylko darmowy pochówek, utrzymanie grobu i rentę dla rodziny, ale i wydłużenie praw autorskich do 94 lat i 272 dni. Zjadam parę kanapek i w kwadrans później maszeruję przez Pont de Pierre. Z przykrością stwierdzam, że nazwa pochodzi od rodzaju budulca (Most Kamienny) a nie bezpośrednio od jakiegoś mojego imiennika. Mniejsza z tym, w Petrze przecież nie przejmowałem się jej etymologią;-). Most jest 17-przęsłowy (podobnie jak most Yudao Qiao w Pekinie) a jego budowy w czasach Restauracji Burbonów stwarzała nie lada problem ze względu na silny nurt i pływy. W każdym razie most ma na tyle mocną konstrukcję, że transportuje się nim części do Airbusa do Tuluzy (Itinéraire à Grand Gabarit).
Na lewym brzegu widoczny jest sławny Port de la Lune – całkiem mały w porównaniu z Le grand port maritime de Bordeaux położonym w okolicy Mostu Akwitańskiego. Zaliczam jeszcze nieciekawą, klasycystyczną bramę Porte de Bourgogne na placu Bir Hakeima i wąską Rue de la Fusterie zmierzam do Basilique de Saint-Michel – późnogotyckiego kościoła z przełomu XIV i XV wieku. Budowla jest nieco przysadzista, z bocznymi nawami o szerokości sięgającej transeptu. Tu, podobnie jak w katedrze św. Andrzeja, dzwonnicę dobudowano później, ale za to z rozmachem. Do dziś ta 114-metrowa budowla jest jedną z najwyższych we Francji! Podoba mi się sześcioboczna podstawa wieży z otwartymi łukami nadającymi sylwetce budowli kształt rakiety nośnej. Podobne skojarzenia miałem oglądając wielki minaret w Qutab Minar (New Delhi). Jeszcze 40 lat temu eksponowano tu sławne mumie, jednakże obecnie ta "ekspozycja", którą oglądał i Gautier, i Stendhal, i Hugo jest przeniesiona do ossarium na pobliskim cmentarzu Chartreuse. Trudno, zresztą zmumifikowane zwłoki oglądałem ostatnio w klasztorze w Brnie a wcześniej w kryptach kościołu w Limie, więc nie jestem spragniony tych widoków. Wchodzę do środka bazyliki. Od razu zwraca na siebie uwagę drewniana rzeźba ozdabiająca ambonę. Święty zabija wijącego się u jego stóp smoka. Ale, ale! To oczywiście nie święty Jerzy, lecz, jak przystało na patrona bazyliki, święty Michał, o czym zaświadczają pokaźnych rozmiarów skrzydła, które wyrosły mu na plecach. Swoją drogą, ciekawe zajęcia mieli ci święci... Spaceruję po pustych nawach, zaglądam do kaplic. Najbardziej podoba mi się kaplica św. Józefa, w której alabastrowy ołtarz pełen koronkowych ozdób nasuwa skojarzenia ze sztuką muzułmańską rodem z Alhambry czy Fezu. W drodze na dworzec autobusowy zaglądam jeszcze do romańskiego kościoła pw. Świętego Krzyża (Église Sainte-Croix de Bordeaux), przypisanego do opactwa benedyktynów. Uwagę skupiam na "piętrowej" fasadzie z rzędami figur świętych i portalu ozdobionym paroma łukami z rzeźbionymi postaciami muzykantów i mieszkańców Bordeaux składających hołdy biskupowi lub królowi. Zupełnie jak na fryzach z płaskorzeźbami w Khajuraho lub Persepolis...
O 16:00 docieram na przystanek Flixbusa. Przed wylotem z Krakowa zastanawiałem się, o której godzinie ruszyć autobusem w kierunku Saint-Malo. Do wyboru miałem dwa kursy Flixbusa: jeden po północy, który prowadził bezpośrednio do Saint-Malo, drugi koło 16:00, w którym mogłem podjechać do Nantes, zwiedzić miasto, a następnie rano pojechać dalej w kierunku Saint-Malo. Wybrałem tę drugą opcję uważając, że 6 godzin zwiedzania Bordeaux będzie wystarczającym czasem, i że wynudziłbym się czekając do 1:30 na autobus. Wolałem zwiedzić jeszcze jedno miasto w Bretanii. Na kilka minut przed odjazdem dostałem od Flixbusa SMS-a, że kurs odbywa się autobusem innej firmy współpracującej. Całe szczęście, bo mogłem nie zauważyć wywieszki w białym autobusie firmy Richou; podobną sytuację miałem w Bremie i o mało co nie zostałem na lodzie. Ubolewam nad tym, że te współpracujące firmy dostarczają autobusy o niższym standardzie niż Flixbus a tym bardziej świętej pamięci PolskiBus. Brakuje czasem Wi-Fi albo gniazdek do podłączenia ładowarki.
Droga do Nantes ma potrwać 5 godzin, drzemię więc nieco wiedząc, że czeka mnie nie wiadomo jaka noc: przecież nie mam załatwionego noclegu w Nantes! Przejazd przez tę część Francji byłby ciekawszy, gdybym mógł się zatrzymywać od czasu do czasu. A tak – z okien autobusu mogę tylko zerknąć na przedmieścia zabytkowego La Rochelle, lub z trudem strzelić niewyraźną fotkę kanału de Marans à la Rochelle (obecnie nieżeglowny). Specjalnie mnie to nie martwi, gdyż, przy okazji wypadu do Tuluzy, miałem okazję lepiej poznać Canal du Midi, który łączy Zatokę Lwią z Zatoką Biskajską poprzez Canal de Garonne. Droga dłuży się: Francja to duży kraj i odległości są spore. Słońce pochyliło się ku horyzontowi, przestało padać, chociaż wciąż jest pochmurnie. Kierowca robi jedną postój na stacji paliw – kibelek na pokładzie jest zepsuty. Dalej jedziemy autostradą widoki średnio interesujące: wioski, pola uprawne... Cały czas zastanawiam się, gdzie będę nocować w Nantes. Przystanek Flixbusa jest z dala od centrum. Wydaje mi się, że po zwiedzeniu miasta najlepszą opcją będzie, gdy spróbuję przenocować na dworcu kolejowym; jeżeli będzie z tym problem, to po prostu koło 1:00 wrócę na przedmieścia i poszukam w pobliżu przystanku Flixbusa miejsca do przekimania.
Około 21:00 wyjeżdżamy na dworzec w północnej części Nantes; właściwie to nie dworzec tylko zwyczajny przystanek autobusowy, gdzie zatrzymują się autobusy Flixbusa i innych firm. Bez zwłoki ruszam w kierunku centrum miasta. Mam do przejścia około 5 kilometrów; jest, co prawda, komunikacja miejska, jednak mając perspektywę spędzenia tu wielu godzin do 6 rano – nigdzie mi się nie spieszy. Idę ulicą Julesa Verne’a, później, przy ul. Generała Buata, mijam, zamknięty o tej porze, neogotycki kościół św. Klemensa.
Dopiero w ścisłym centrum zaczynają się ciekawsze rzeczy. Dochodzę na plac Marszałka Focha (już wcześniej chciano uwiecznić jego imię w nazwie sąsiedniej ulicy, ale biedaczysko wciąż żył...) z centralnie wzniesioną 28-metrową dorycką kolumną zwieńczoną posągiem króla Francji Ludwika XVI. Trudno właściwie dostrzec tę kolumnę, bo cała przestrzeń wokół placu, łącznie z promenadami Cours Saint-Pierre i Saint-André, jest zajęta przez wesołe miasteczko wypełnione muzyką, migającymi światłami i kolorowym tłumem Francuzów, którzy, pomimo później pory dnia, przyszli tu dla rozrywki. Zastanawiające, że tego rodzaju miejsca w dalszym ciągu cieszą się powodzeniem wśród mieszkańców Europy. Wydawać by się mogło, że to rozrywka z minionej epoki. W gruncie rzeczy ostatni raz byłem w wesołym miasteczku w Parku Kultury i Wypoczynku w Chorzowie ze 40 lat temu, a potem już nigdy nie wsiadłem do koła diabelskiego, samochodziku elektrycznego czy choćby karuzeli. Ale w zawsze cieszy mnie widok rozradowanych ludzi, sprawia mi przyjemność ich szczęście. Kręcę się jeszcze przez chwilę między straganami z łakociami i pamiątkami. Jest wrzesień i właśnie dobiegają końca nantejskie Foire de septembre. Lepiej bym trafił w kwietniu, gdy odbywa się Carnaval de Nantes.
Moim głównym celem jest teraz katedra pod wezwaniem Świętego Piotra i Pawła oraz zamek Książąt Bretońskich (Château des ducs de Bretagne). Oba obiekty o tej porze będą zamknięte, z czym się liczyłem planując podróż. Do katedry, która prawie w całoości jest pogrążona w ciemności mam dwa kroki. Staram się cierpliwie robić nocne zdjęcia olbrzymiej, skąpo oświetlonej, budowli. Kościół jest gotycki, o tyle to dziwne, że był budowany przez 400 lat, w różnych epokach, począwszy od gotyku, przez renesans i barok aż do klasycyzmu i neogotyku. A mimo to utrzymano styl gotyku płomiennego, z którego przykładem miałem do czynienia w Wilnie oglądając kościół św. Anny. Fasada katedry, zaopatrzona w trzy bramy z bogato ornamentowanymi portalami, przypomina mi, jako żywo, kościół św. Marcina w Brukseli. Wzrok przyciąga witrażowe okno z maswerkami umieszczone ponad środkową bramą. Chętnie bym wszedł do środka, by zobaczyć największy we Francji witraż w południowym transepcie i ponoć wspaniały nagrobek rodziców Anny Bretońskiej ze spersonifikowanymi atrybutami Siły, Opanowania, Skromności i Sprawiedliwości. Ale cóż, forsować żelaznych wrót nie będę... Po krótkiej sesji fotograficznej siadam na kamiennej ławce przy portalu św. Piotra i nabożnie spożywam kabanosa w towarzystwie paru innych młodych osób.
Posiliwszy się ruszam Rue de Verdun w dalszą drogę. Ta część miasta ma wyraźnie turystyczno-gastronomiczny, a raczej kawiarniany charakter. Pomimo panującego chłodu sporo mieszkańców Nantes spędza wieczór przy kawiarnianych stolikach wystawionych na ulicy. Tłum jest roześmiany, gwarny. Zawsze przy takim widoku biesiadujących czy imprezujących ludzi miałem i mam mieszane uczucia: z jednej strony zazdroszczę im tego, że sobie wysiadują beztrosko; z drugiej strony nie odczuwam jakiejś silnej potrzeby spędzania czasu w ten sposób na wyjeździe, jest to mi obce. Mijam Galeries Lafayette, zaglądam pod barokowy kościół pw. Świętego Krzyża i dochodzę w końcu do zaokrąglonego placu Królewskiego (Place Royale) z promieniście rozchodzącymi się ulicami. Pośrodku znajduje się piękna fontanna z mnóstwem rzeźb przedstawiających odziane i półnagie panie. Woda jest wyłączona, przecież nie można ryzykować przemoczenia owych pań w chłodną noc... Zimą odbywa się tu jarmark bożonarodzeniowy co podkreśla targowy charakter tego miejsca; teraz jednak mogę podziwiać atrakcyjne oświetlenie placu zamontowane w chodniku.
Czas na Île Feydeau, która jest wyspą tylko z nazwy, gdyż dawno już wysuszono i zasypano koryta odnóg Loary. Ach! Nie wspomniałem wcześniej, że Nantes położone jest nad Loarą; co prawda, stąd jej nie widać, ale przecież czuje się przez skórę, że tuż obok płynie najbardziej francuska rzeka ;-) . Wracam jednak myślą do Feydeau. Miejsce okazało się niezbyt ciekawe, bez wyrazu, ot, promenada ze skwerami i linią tramwajową, Po krótkim więc przystanku na ławce – tym razem przeznaczonym na czekoladę – ruszam dalej w kierunku zamku. Zanim jednak go zobaczę, zaglądam na Place du Bouffay, gdzie ostatnio postawiono na cokole brązową statuę przedstawiającą mężczyznę. Postać stoi w rozkroku i nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że prawa noga wisi w powietrzu, niczym nie jest podparta. Tytuł rzeźby jest adekwatny: "Eloge du pas de côté". Ot, taki żarcik artysty Filipa Ramette. W końcu docieram do zamku. Château des ducs de Bretagne liczy sobie 800 lat i, podobnie jak nasz Wawel, był wielokrotnie przebudowywany i rozbudowywany. Średniowieczne mury zewnętrzne wraz z donżonem i kilkoma przysadzistymi wieżami nadają główny, obronny rys zamku. Fosa, obok której teraz się znajduję, jest częściowo wypełniona wodą i podkreśla warowny charakter. Pod koniec XV wieku księżna Anna Bretońska postanowiła co nieco pozmieniać w zamku, gdyż naprawy i rozbudowę wykonane przez jej ojca, Franciszka II – wiecznie uwikłanego w wojny bretońskie – uznała za niewystarczające. Wprowadziła renesansowe włoskie nowinki dodając m.in. loggie, ale ogólnie miała zamek w nosie i wolała imprezy w innych chateaux. Podobnie jak Wawel, także ten zamek tracił z biegiem lat na ważności stając się, na pewien czas, tylko więzieniem. Dziś mieści się tu muzeum historyczne. Obchodząc zamek dookoła staram się zajrzeć w głąb, ale niewiele widać; dopiero z pobliskiej estakady jestem w stanie ogarnąć bryłę zamku i przyjrzeć się zabudowaniom mieszkalnym na dziedzińcu.
Jest już po północy, muszę zadbać o nocleg. Zmierzam ku dworcowi kolejowemu, liczę na to, że będzie otwarty w nocy i będę mógł przeczekać do rana. Niestety, jest zamknięty na cztery spusty, muszę więc ruszyć w kierunku przedmieścia. Miejskie parki, które mijam są przezornie pozamykane, ale, rozważając nocleg w pobliżu przystanku Flixbusa, upatrzyłem sobie już wcześniej niewielki lasek przy Boulevard Professeur René Auvigne otoczony z trzech stron ulicami. Szybkim krokiem wchodzę między drzewa i sprawdzam, czy nie będę widoczny z ulicy. Rozkładam alumatę i śpiwór, układam się do drzemki. Sen nie przychodzi łatwo, jednak ruch uliczny tu spory. Po 5:00 zwijam się i idę na przystanek. Siedząc na ławce w towarzystwie innych podróżnych czekających na autobus, zastanawiam się, czy warto było się zatrzymać tu nocą. Uważam, że tak, chociaż pora dnia nie pozwoliła mi dostrzec wszystkich uroków stolicy Bretanii.