Dzień: [1] [2-3]


Błękitna Laguna – Keflavik – Kraków

sobota-niedziela, 26-27 X 2019


Nocny wymarsz | Polowanie na zorzę | Przez wulkaniczne pola lawy | Błękitna Laguna | Stopem przez Islandię | Domek nad morzem | Dziwny cmentarz na przedmieściu | Jak się żyje w Keflaviku? | Spacer wzdłuż klifów | Powrót do domu: jestem zadowolony


Piąta rano, budzę się. Sen był przerywany, wstawałem w nocy kilka razy i podchodziłem do okna, sprawdzając, czy nie zobaczę zorzy. Nie wiem, dlaczego, ale wyobraziłem sobie, że zobaczę ją właśnie przez okno. Ostatecznie wstaję o 5:30, biorę wszystkie rzeczy ze sobą do kuchni i tam dopiero się pakuję. Kawa, kanapki i chińska zupka – żeby się nie zmarnowała. Jest dobrze. Przy śniadaniu towarzyszy mi rodzina Chińczyków. Cztero- czy pięcioletnie dzieciaczki ubrane ciepło w kolorowe kurtki z futerkiem są już przygotowane do drogi. Niewyspane i przecierające wciąż oczy jedzą w milczeniu śniadanie.

Schodzę do recepcji, checkout o 5:50. Wychodzę z budynku i początkowo idę wczorajszą wieczorną trasą ku znanemu mi już kościołowi pod wezwaniem Jana Pawła II. Mijam stadion i skręcam w lewo przy postawionym przy skrzyżowaniu amerykańskim myśliwcu. Po kilkuset metrach kończą się żółte światła latarń, włączam więc czołówkę i maszeruję dalej w gęstniejącym mroku. Kamienista droga pokryta jest zamarzniętymi kałużami, po jej bokach wyschnięta roślinność z krótkiego lata. Jej poskręcane bezlistne łodygi przypominają jakieś tajemnicze liany, dobrze, że nie muszę się przez tę gęstwinę przedzierać jak bohater "Non-stop" Briana Aldisa. W krótkim snopie światła z czołówki wirują w powietrzu białe punkciki: płatki śniegu, może pył z jakiegoś wulkanu albo zwyczajny kurz wywiewany na drogę, nie wiem. Za plecami co chwilę błyska światło lotniska. Szutrowa droga zamienia się w bity trakt, a potem w coraz węższą ścieżkę. Niebo jest pogodne, gwiazdy świecą, a tuż nad horyzontem zwisa cieniutki sierp księżyca. Na tej szerokości geograficznej ma kształt przypominający bardziej literę U, a nie jak w Polsce – literę C. Przystaję. Oczy przyzwyczajają się do mroku, widzę coraz więcej gwiazd. Jest znajomy Orion, a nawet dostrzegam Plejady. Natomiast ani śladu zorzy... Nie mam doświadczenia ani wiedzy, czy zorza pojawi się na kilka chwil, czy będzie świeciła dłuższy czas. Boję się po prostu ją przeoczyć. Ciągle się rozglądam wokół, wypatrując zorzy po północnej stronie, gdyż to tam właśnie spodziewam się ją zobaczyć. Zdaję sobie sprawę z tego, że jest po prostu zbyt jasno na obserwacje.

Ruszam dalej, wciąż mając nadzieję, że zobaczę zorzę. Muszę być cierpliwy. Oddaliłem się może o 2 km od Ásbrú, gdzieś daleko widać światła Keflaviku i innych osad lub pojedynczych domów. Gdy gaszę czołówkę, ogarnia mnie gęsty mrok. Nad lotniskiem skrytym za horyzontem widzę smugi na niebie. Na pewno nie są to chmury, ta poświata ma lekko szaro-niebieski kolor. Układam aparat na plecaku i, przytrzymując go ręką, robię serię zdjęć z długim czasem naświetlania. Teraz zorza jest lepiej widoczna. Tworzy w miarę równą wstęgą równoległą do horyzontu. Kolor jej na zdjęciu jest pogłębiony, widzę wyraźnie błękit. No cóż, nie da się dzisiaj więcej zobaczyć. Aktywność słońca jest zbyt mała. Myślę sobie, że jeśli nawet nie pojawi się nic więcej, to i tak będę zadowolony z tej niezbyt urodziwej zorzy. W końcu to było moje marzenie, by ją zobaczyć. Może nie tyle marzenie, co oczekiwanie, żeby ujrzeć ja na tym wyjeździe. Później wielokrotnie oglądam się za siebie w poszukiwaniu zielonych świateł, ale zdaję sobie sprawę, że będzie coraz jaśniej i szanse na zorzę zmaleją do zera.

Czas na dalszą wędrówkę. Kilka razy gubię drogę, trakt mało używany, czasem się rozdwaja lub krzyżuje z innymi ścieżkami. Światło czołówki daje ograniczone pole widzenia, ale z pomocą GPS-u szybko odnajduję właściwy kierunek. Nie czuję żadnych zagrożeń, Islandia to bezpieczny kraj, także pod względem dzikich zwierząt. Nie słyszałem, by były tu niedźwiedzie lub jakieś inne większe drapieżniki. A lisów raczej się nie boję. Skręcam później w prawo na drogę asfaltową. Teraz idzie się wygodniej. Po kilku minutach po prawej, a potem i lewej stronie drogi, widoczne są hangary lotnicze albo jakieś inne wojskowe składy. Chyba nieużywane przez wojsko, bo nie ma żadnych dodatkowych oznakowań. Na wszelki wypadek nie sprawdzam. Po pewnym czasie pojawia się na drodze pierwsza szykana: tablica z niezrozumiałym napisem po islandzku a pod nim dopisek po angielsku: "Droga prywatna". Ignoruję to i idę dalej. Wzdłuż drogi towarzyszy mi rurociąg transportujący gorącą wodę z ciepłych źródeł do Keflaviku. Drogi już z pewnością nie zgubię. Po wschodniej stronie nieboskłon lekko się zaróżowił, zniebieszczał, ale jeszcze długo, długo będę czekać na świt. Tarcza słoneczna o tej porze roku, bardzo powoli wychodzi zza horyzontu, nie spieszy się. Przecież i tak nie osiągnie dużej wysokości nad widnokręgiem. Tymczasem wchodzę na teren jakiegoś obiektu zamkniętego, kopalni lub kamieniołomu. Łańcuch zamyka drogę obok jakieś tablice ostrzegawcze. Znów ignoruję i idę dalej. Trudno. Nie mam innej drogi, nie będę teraz zawracać.

Mijają kolejne kwadranse. Po prawej stronie jest coraz jaśniej. Słońce jeszcze nie wyskoczyło znad horyzontu, czai się cały czas, mimo że na zegarku mam godzinę 9:00. Mój wzrok przyciąga biały obłok pary wydobywający się gdzieś spomiędzy skał hen, na horyzoncie – dokładnie na linii rurociągu. To oczywiście mój dzisiejszy cel: Błękitna Laguna. W oddali, przy rurociągu stoi jakiś budynek, a drogę przegradza szlaban. Tym razem tablice ostrzegawcze są jeszcze większe. Być może to przepompownia albo jakaś inna stacja obsługująca rurociąg. Omijam szlaban i ruszam traktem dalej. Plątanina chaszczy niepostrzeżenie zniknęła, teraz idę drogą prowadzącą przez pole lawowe. Wielkie kawały połamanej i popękanej lawy, porośnięte szaro-zielonymi porostami, zalegają po obu stronach drogi. Roślinki są drobniutkie, pokrywają cienkim kożuchem skały. Niektóre mają brązowe zakończenia, inne – wygląd splątanych, srebrzystych włosów. Teren wokół jest pofałdowany, zastygnięta magma tworzy zagłębienia, wały, jary. Czasem przybiera fantazyjne kształty. Słońce co i rusz wychyla się zza skał, to znów znika. W końcu na dobre zadomawia się na niebie a jego ostre, żółte promienie rażą moje oczy. W odległości kilkunastu kilometrów na wschód ode mnie pojawiło się kilka wzgórz w kształcie stożków, zapewne wulkanicznych. Niestety, nie mam dość czasu, by zboczyć i się wdrapać na nie. Zresztą łażenie na przełaj po polu lawowym to średnia przyjemność – przypomina mi się trek w Mongolii.

Koło 10:00 docieram w pobliże drogi prowadzącej w poprzek półwyspu Reykjanes. Ruch na niej umiarkowany, ale być może załapię się na powrotnego stopa. Przede mną elektrownia geotermalna Svartsengi z różnymi budynkami, kominami i wymiennikami ciepła. Słychać lekki szum instalacji, pomp lub silników. Gdyby nie świadomość, że nad elektrownią unosi się zwyczajna skondensowana para wodna, a nie dym z paleniska, można by zacząć biadolić nad niszczeniem przyrody na Islandii. Oczywiście, elektrownia zakłóca krajobraz, ale przynajmniej nie degraduje środowiska. Słońce podświetla parę buchającą z kominów i nadają okolicy niesamowity wygląd. Notabene, gorąca woda, która wypływa z wnętrza ziemi, jest mieszanką wody morskiej i powierzchniowej... Skręcam teraz na drogę prowadzącą do Błękitnej Laguny i po kilkuset metrach napotykam na ścieżkę dla pieszych prowadzącą ku niskim zabudowaniom kompleksu wypoczynkowo-rekreacyjnego. Ścieżka podświetlana jest w nocy lampkami solarnymi i spacer wśród dziesiątków światełek odbijających się w wodzie musi być bardzo miły. Pomiędzy skałami skaczą małe ptaszki, są nieco większe od wróbla, mają dość krótkie dzioby i lekko kolorowe skrzydełka. Przelatują po kilka metrów i ustawiają się na czubku głazów. Cierpliwie czekam, aż odwrócą łebki w moją stronę i pstrykam zdjęcia. Lubię fotografować zwierzęta, chociaż nie zawsze jest okazja je spotkać. Tu, na Islandii, nie spodziewam się niczego więcej niż ptaszków; no, może motyli – w lecie.

Widzę już niebieską taflę niewielkiego jeziorka, właściwie sadzawki. Z ciekawości sprawdzam temperaturę wody, zanurzając w niej rękę. Jest ledwie letnia, ciepło zostały odebrane przez elektrownię. Brzegi jeziorka i głazy tkwiące w wodzie mają biały nalot, szlaczek z wykrystalizowanej soli biegnący w pobliżu powierzchni wody. I znów odzywa się we mnie dusza badacza: zeskrobuję trochę osadu i sprawdzam smak. Niewiele tu chlorku sodu raczej węglany i siarczany magnezu i wapnia – osad jest mało słony, ale niezbyt gorzki. W rzeczywistości woda zawiera sporo wypłukanej ze skał magmowych krzemionki osadzającej się w postaci białego osadu. Woda jest na tyle ciepła, by w tym chłodnym otoczeniu mogły pojawić się kłęby pary ścielące się nad jej powierzchnią i powoli przeganiane przez lekki wiatr. Nie jest to moje pierwsze spotkanie naturalnymi ciepłymi źródłami w chłodnym otoczeniu. Tak było w Andach, kiedy o świcie, przy ujemnej temperaturze spacerowaliśmy wśród błotnych wulkanów. Podobnymi widokami cieszyliśmy się w Dolinie Księżycowej w Nowej Zelandii: tam też chłodny poranek sprawił, że dolina pełna gorących źródeł była zasłana mgłą. Wracając do Islandii i Błękitnej Laguny: kolor wody faktycznie jest niebieski, jeśli dobrze się przyjrzeć; dużo zależy, oczywiście, od oświetlenia. Biały osad przy brzegu nadaje błękitny odcień, efekt w pełnym słońcu będzie na pewno lepiej widoczny.

Kilkadziesiąt metrów dalej, za ścianą skał magmowych znajdują się budynki kompleksu rekreacyjnego Bláa Lónið. Wiem, że nie skorzystam z kąpieli dzisiaj; ta przyjemność kosztuje ponad 200 zł, o ile nie więcej przy kupnie biletu w ostatnim momencie. Z ciekawości wchodzę do budynku chcąc przyjrzeć się ludziom korzystającym z rozrywki w termach. Uprzejmy kelner przygotowujący stoliki do codziennej konsumpcji (bo przecież jest tu bar i restauracja) pokazuje mi drogę na platformę widokową na piętrze. Miło się patrzy na ludzi brodzących w wodzie po pas czy szyję, wpół zanurzonych przy brzegu i wyciągających warze ku anemicznemu słońcu. Tak, jak to zwykle bywa na termach na otwartym powietrzu w zimie. Wyglądają na zadowolonych. Z pewnością nie mają świadomości, że kąpią się w... ściekach. Bo formalnie rzecz ujmując, jest to woda już wykorzystana, zrzucana przez elektrownię geotermiczną. Strażnik w odblaskowej kamizelce pilnuje, by nikomu nic się nie stało. Japonki czy Chinki zanurzona po pierś w wodzie wyciągają komórki wysoko i robią sobie głupkowate selfie z palcami rozłożonymi w literę V. No cóż, każdy jest inny i każdemu co innego sprawia przyjemność. Czy chciałbym dołączyć do tego tłumu? Hmm... umiarkowanie. Nie lubię komercji a swoją przygodę z ciepłymi źródłami miałem koło Taupo w Nowej Zelandii, gdzie znalazłem gorący potok do prywatnego użytku. Sauna, masaże? Nie, dzięki. Z tego co się orientuję, ceny usług w tym spa są zabójcze. Także ceny lokalnych pamiątek, mydełek i breloczków. Z obojętnością przechodzę przez sklep i wychodzę na zewnątrz. Tu wciąż jest bardzo chłodno, zapanowała jednak słoneczna bezchmurna pogoda. Tylko ten silny, przenikliwy wiatr wdzierający się pod ubranie, targający moimi włosami! Dobrze, że mam grubą kurtkę puchową.

Jest 11:00. Nieźle stoję z czasem. Teraz muszę się przetransportować z powrotem na wybrzeże. Zamierzam wrócić autostopem a wczorajsze doświadczenie z bezproblemową podwózką z lotniska nastawia mnie optymistycznie. Robię jeszcze kilka ujęć kolorowych skał z porostami i wychodzę na drogę dojazdową i zaczynam machać. Kilka samochodów przyjeżdża bez reakcji, ale już kolejny zatrzymuje się. Młode małżeństwo.
– Jedziecie w stronę Keflaviku? – pytam.
– Jedziemy do Parku Narodowego Þingvellir – mówi kierowca.
– To jest w lewo czy w prawo od skrzyżowania? – pokazuję ręką kierunki.
– W lewo, w stronę Reykjaviku. Wsiadaj!
– Dzięki, wielkie dzięki! – ładuję się do samochodu.
– Podrzucimy cię do głównej drogi.
– Ok, dzięki, super!
Podejmuję rozmowę, a dopiero później zapinam pas; jestem podekscytowany tym, że tak łatwo mi poszło ze stopem.
Oczywiście pytają mnie, skąd jestem, czy przyjechałem do pracy. Są trochę zdziwieni, że jestem tu na tak krótko. – Wczoraj przyleciałem do Keflaviku a rano doszedłem na piechotę do Laguny...
Heh, zdziwienie narasta, na pewno by się im nie tak chciało. No nic, oni mają samochód, ja mam nogi...
– Chciałem koniecznie zobaczyć Islandię w tym roku, to jest ostatni mój europejski kraj. – tłumaczę się.
– Byłeś na Malcie? – dopytuje dziewczyna.
– Jasne, że byłem. Na Malcie i na Gozo.
– O! My właśnie jesteśmy z Malty.
No, fajnie. Kawał drogi z jednego krańca Europy na drugi.
Opowiadam trochę o podróżach, są zaciekawieni, gdzie mi się najbardziej podobało.
– Nie ma takiego kraju. Wiecie, jak już tyle się widziało, to nie można wybrać już jednego najładniejszego miejsca. Taka jest prawda. Ale na takie pytanie jestem przygotowany i zawsze odpowiadam: Iran.
– Dlaczego Iran?
– Bo to kraj piękny tani i bezpieczny – podaję tradycyjnie swoje argumenty i dodaję – jest tam inaczej, niż mówią zachodnie media. A właśnie dzisiaj nocowałem w hostelu z Irańczykiem – ciągnę – Jest opozycjonistą.
Relacjonuję pokrótce wczorajsze rozmowy.
– A w którym kraju miałeś największe problemy?
– Nie, nie było czegoś takiego. Wszędzie było ok, nie spotkało mnie nic złego.
– A najmniej ciekawy kraj?
– Czy ja wiem? Może Mołdawia? Białoruś? Te kraje nie mają dużego potencjału turystycznego. A może to z tego powodu, że byłem tam krótko, mało widziałem – zastanawiam się.
Czas mija szybko. Ani się oglądnąłem, a już samochód zatrzymuje się przy rondzie przylegającym do drogi krajowej numer 41 prowadzącej z Keflaviku do Reykjaviku. Żegnam się z miłymi Maltańczykami. Jest 11:20.

Przychodzę tunelem pod szosą i przystaję na moment na zboczu wzgórza, by się przyjrzeć okolicy. Na lewo, po północno-wschodniej stronie rozpościera się widok na wysokie góry w okolicach Parku Narodowego Þingvellir. W kierunku południowym rozciąga się płaskowyż, po którym chodziłem, są nawet widoczne obłoki pary z elektrowni. Natomiast za wzgórzem, na którym się znajduję, jest już Atlantyk. Czas zacząć wędrówkę nadmorskim (a raczej nadoceanicznym) szlakiem. Polna droga wiedzie w odległości kilometra od brzegu, na razie nie widzę go. Roślinność wokół przypomina nocne chaszcze, później szata roślinna ubożeje, pojawia się więcej kamieni porośniętych mchem i porostami. W oddali widzę dwa kamienne posągi, tak to przynajmniej wygląda z tej perspektywy. Przypominają nieco rzeźby z Wyspy Wielkanocnej. Wyobraźnia tworzy postacie kobiety i mężczyzn. Z bliska okazują się kilkoma skalnymi blokami ustawionymi jeden na drugim. Takie rzeźby czy też raczej kompozycje (bo skały nie były przecież obrabiane dłutem) będę jeszcze spotykać kilka razy w drodze na lotnisko. Zawsze jestem pełen uznania dla odwagi artysty i otwartości mieszkańców, gdzie zostają ulokowane lub postawione różnego rodzaju kontrowersyjne instalacje i rzeźby. Kilometr dalej dochodzę do punktu widokowego nad morzem. Nie ma tu wygodnego zejścia na kamienisty brzeg, więc rezygnuję z kąpieli 😉. Potężne fale rozbijają się o nadbrzeżne czarne skały, kilka mew unosi się nade mną, walcząc z wiatrem. Parę kilometrów dalej na północ widoczne jest miasteczko nad zatoką, to chyba Vogar. Tuż przy zatoczce, w miejscu, w którym się znajduję, stoi niewielki pojedynczy domek. Liczy może kilkadziesiąt lat i nie wyróżnia się niczym specjalnym; z pewnością nie jest to typowa architektura skandynawska, ale parę ozdób na dachu a przede wszystkim ta sceneria osamotnionego domu na pustkowiu sprawia, że jest wart uwiecznienia na zdjęciu.

Mam teraz do przejścia jeszcze 10 km. Idąc dróżką, od czasu do czasu mijam spacerujących Islandczyków. Pozdrawiamy się uprzejmie. Kilometr dalej dostrzegam mały cmentarz ulokowany pod wzgórzem. Już się cieszę na ten widok, gdyż zdjęcia wzbogacą moją całkiem obszerną kolekcję obrazków z różnych cmentarzy na świecie. Uwagę moją zwracają niewielkie rozmiary grobów: są najwyżej metrowej długości, z małym krzyżem i miniaturowym płotkiem. Obok plastikowych kwiatków często umieszczone są filigranowe aniołki lub inne zabawki. Zapisane obok imienia daty urodzin i śmierci nie są zbyt odległe w czasie. Zastanawiam się, dlaczego Islandczycy grzebią swoje dzieci w takim miejscu odludnym miejscu. Nachodzą mnie myśli, że to cmentarz dla dzieci zmarłych w wyniku jakieś epidemii i użalałbym się nad losem tych dzieciaczków, gdyby nie olśnienie, że jest to po prostu psi cmentarz. Ech, psiakość! Roześmiałem się. Kolejne doświadczenie w podróży.

Mijam grupę kolejnych skalnych kompozycji, zbliżam się do miasteczka. Niestety, nie będzie mi dziś dane oglądać starych rybackich osad islandzkich z kolorowymi domkami. Tu domy są współczesne, budowane w ciągu ostatnich lat. Przypominają właściwie kontenery: są kanciaste z płaskimi dachami, bez parapetów, bez firanek w oknach. Po prostu pudła. W wielu miejscach trwa budowa kolejnych domów, widać, że miejscowość się rozwija. Z pewnością przybywa tu mieszkańców, właśnie widzę tych miejscowych: kolorowo ubrana para dzieciaczków ma czarną skórę – bynajmniej nie jest to islandzka opalenizna. Bawią się w ogródku z huśtawkami, po chwili podchodzi do nich egzotyczna matka i idą na spacer. Takich imigrantów spotykam tu więcej. To nic, że już nie mają afrykańskich upałów, siła pieniądza jest olbrzymia. Siadam przy drewnianym stole na skwerze i zjadam spóźnione drugie śniadanie – jest 13:00, mam jeszcze sporo czasu do odlotu.

Idę teraz wzdłuż długiej ulicy Njarðarbraut. Po prawej stronie dostrzegam parę małych domków. To Stekkjarkot – miniskansen otwarty dla zwiedzających z tradycyjnymi chatami rybackimi z połowy XIX wieku (1855-1857). Są wykonane z kamienia i drewna, a dwuspadowe dachy mają pokryte darnią. Mieszkały tu 3 pary z dziećmi zaledwie przez 37 lat. Co ciekawe, domy postawione były na ziemi zwanej Þurrabúd, co oznaczało, że mieszkańcy nie mogą trzymać tu bydła i owiec; w konsekwencji, by się utrzymać, musieli zajmować się rybołówstwem. Trzysta metrów dalej, na cypelku, w nowoczesnym budynku znajduje się muzeum Viking World. 50 złotych, dla chętnych. Nie byłem chętny. Główny eksponat – 22-metrowa łódź żaglowa Gokstad jest zresztą widoczna przez oszkloną ścianę. Na marginesie – to replika.
Droga prowadzi mnie dalej ku niewielkim przybrzeżnym stawom. Częściowo pokryte są lodem, gdzieniegdzie drepczą lub pływają kaczki-krzyżówki, mewy żółtonogie i krwawodzioby. Najwyraźniej będą tu zimować.

Dalsza część wędrówki odbywa się w terenie zabudowanym, przez co jest mniej atrakcyjna. Mogę za to przekonać się, jak mieszkają Islandczycy. Jesienna aura sprawia, że miasto nie wygląda atrakcyjnie. Zwyczajne domy, parę centrów usługowych, handlowych, w tym salony sprzedaży samochodów. Przy głównej drodze mijam zamknięty kościół o nowoczesnej architekturze, w kilku miejscach widzę na domach szyldy guesthouse’ów; być może, gdybym przed wyjazdem dokładniej poszperał w sieci, znalazłbym tańszą miejscówkę niż w hostelu, w którym spałem (100 zł). Zbliżam się do centrum Keflaviku. Punktem orientacyjnym, a jednocześnie miejscem, do którego zmierzam, jest wieża kościoła. Patrząc na mapę Google, można zauważyć, że miasto, a przynajmniej jego centrum, zostało zaprojektowane od podstaw, a ulice wokół placu centralnego mają zaplanowaną strukturę. Kościół, pomalowany na biało, niczym specjalnym się nie wyróżnia. Jest z początku XX wieku, ma niezbyt określony styl i, jak można się domyślić, jest dziś również zamknięty.

Kieruję się teraz w stronę morza. Tu, przy ulicy, kilka, może kilkanaście drewnianych domów. Wyglądają na stare, może nawet dziewiętnastowieczne. Przede mną pomnik-kotwica ustawiony przy głównej drodze nadmorskiej. Morze jest to koloru granatowego, wzburzone; nieliczne mewy z trudem radzą sobie z wiatrem. Mógłbym stąd już wrócić na lotnisko, ale mam jeszcze czas. Wyznaczam sobie więc na koniec spaceru cel w postaci małego cypelka parę kilometrów na zachód od Keflaviku. Mijam port jachtowy i, wspinając się na klif, wędruję dalej. Ścieżka jest słabo widoczna, na szczęście to popularne miejsce spacerowe dla mieszkańców miasteczka, co chwilę spotykam kogoś z psami lub bez psów. 😉 Klif jest brązowy, zbudowany ze skał ryolitowych i, choć jest znacznie niższy niż ten, który widziałem w tym roku Irlandii Północnej to i tak mi się podoba. Przysiadam na chwilę na jednej z ławek ustawionych przodem do oceanu. W oddali, w zatoce Stakksfjörður, widać kilka statków i łodzi. Słońce, nisko pochylone nad ziemią przesyła ostatnie pomarańczowe promienie. Wiatr nieco przycichł, zrobiło się chłodniej. Czas się zbierać.

Teraz już prosta droga na lotnisko – około godzinny spacer. Droga, prosta jak strzelił, prowadzi przez osiedla domów jednorodzinnych. Środkiem ulicy na rowerku jedzie kilkuletni chłopczyk ścigany przez swojego braciszka. Od razu przychodzi mi do głowy beztroska nieobecnych rodziców, ale pojawia się refleksja, że wypadki samochodowe praktycznie tu się nie zdarzają ze względu na bardzo mały ruch pojazdów. A śmiertelne ofiary na ulicy są zapewne wielkimi wydarzeniami w tym kraju. Mijam jeszcze jeziorko po lewej stronie, tu staram się sfotografować stado kaczek, które, spłoszone, wciąż wzbijają się w powietrze i, wykonując okrążenie nad okolicą, powracają w formacji klucza na zamarzniętą taflę stawu. Dwadzieścia minut później jestem na lotnisku. Mam dość czasu, żeby zjeść i odpocząć przed lotem.

Wracam do domu jak zawsze zmęczony po takich podróżach. Nie wiem, ile dokładnie zrobiłem dzisiaj kilometrów, myślę, że było to ponad trzydzieści. Warto było pojechać, z grubsza zobaczyłem, jak tu wygląda. Oczywiście, islandzkie krajobrazy: tundra, pole lawy, gejzery czy gorące źródła nie są dla mnie czymś nieznanym. Co było nowego, zaskakującego? Właściwie nic, przecież nawet architektura islandzka, która tak mi się nie podobała, znana mi była wcześniej z opisów. Startujemy w miarę punktualnie. To będzie nocny lot. Po wyrównaniu lotu stewardessa informuje pasażerów, że po lewej stronie widoczna jest zorza polarna. Światła na pokładzie zostają przygaszone, a my przez parę minut możemy podziwiać panoramę wyspy z zielonymi zakręconymi smugami na niebie.

Po północy jestem w Katowicach-Pyrzowicach. Nie martwię się o powrót do domu, mam wykupiony bilet autobusowy na Matuszek-Bus. Uprzejmy kierowca wysadza mnie na skrzyżowaniu przed dworcem i dzięki temu zdążam na nocny miejski autobus. Tyle mojej Islandii.

Czy było warto? Alternatywą byłby (oczywiście) weekend przesiedziany w domu. Więc korzyść jest. Koszt? Zamknąłem się w 500 zł. Wnioski? Trzeba zorganizować ekipę 4-osobową, wynająć samochód na maksimum tydzień albo pojechać solo na tydzień i bazować na autostopie. Nie wiem, kiedy dojdzie do tego wyjazdu, ale dobrze, że już skończyłem ze zdobywaniem Europy w sensie odwiedzin wszystkich krajów.


Powrót do Wstępu Powrót do Strony głównej