Dzień: [1] [2] [3] [4] [5] [6] [7] [8] [9] [10] [11] [12] [13] [14] [15-16] [17] [18] [19] [20] [21] [22] [23] [24] [25] [26] [27] [28] [29] [30]
Zwiedzamy miasto | Europa bez granic | Desant pod Arnhem
Jest to pierwsza od tygodnia noc spędzona w miarę przyzwoitych warunkach. Po wegetariańskim śniadaniu (hm, trzeba będzie wziąć konserwę ze sobą do miasta), wybieramy się na zwiedzanie Muzeum Sztuki Północnej Naderenii-Westfalii. To pierwsze zbiory muzealne w czasie tej podróży, którym się przyglądam z naprawdę dużym zainteresowaniem.
Köln Str. czyli ulica Kö – najbogatsza ulica w mieście z najelegantszymi sklepami. Pasaże, witryny, stoiska. Może się zakręcić w głowie (Dorocie). Thomas mówi, że każdy turysta powinien kupić sobie na tej ulicy coś na pamiątkę, choćby smakołyk. Kiwamy głowami. Thomas kupuje nam malutką torebkę łakoci o dość zawrotnej cenie (rozpoznaję ją potem w Polsce jako "Rafaello").
Jedziemy do Aqua-Zoo. Dwie-trzy godziny spędzamy, oglądając świat podwodny: od małych rybek i roślinek do rekinów i fok. Największe wrażenie robi na mnie półokrągłe akwarium o średnicy kilkunastu metrów z fragmentami rafy koralowej.
Po południu Thomas oferuje nam wywiezienie z Düsseldorfu na drogę w kierunku Holandii. Jest to dla nas duże ułatwienie, zważywszy na plątaninę autostrad w tym regionie Niemiec. Wymieniamy adresy. Ten pobyt u Thomasa stał się dla mnie symbolem niemieckiej gościnności i uprzejmości. Równie mile będę wspominać nocny Düsseldorf.
Młody chłopak podwozi nas 60 km do miejscowości Kleve mówiąc, że łatwiej przejedziemy granicę, korzystając z lokalnej drogi. Ustawiamy się na rzeczywiście dość pustej szosie i po półgodzinnym oczekiwaniu miejscowy facet decyduje się podwieźć nas w kierunku granicy. Jest pierwszym kierowcą przez nas spotkanym nieznającym angielskiego. W radiu podają wyniki meczu w mistrzostwach świata czy Europy w piłce nożnej. Jest mowa o Polsce i Niemczech i domyślamy się, że obie drużyny zwyciężyły. Ucieszony Niemiec mówi, że przewiezie nas przez granicę. Danke! Tablica informuje nas o zbliżającej się granicy. Chwytam za swój paszport, próbując go wyciągnąć z woreczka zawieszonego na szyi. Niemiec kręci głową, uśmiecha się i, wskazując znak Unii Europejskiej tłumaczy, że nie ma tu granic. Europa jest jedna. Lekko zmniejszywszy prędkość do 40 km/h wjeżdżamy do Holandii.
Jesteśmy na przedmieściach Nijmegen. Dorota sprawdza w "Pasportas Servo", że w tej miejscowości mieszka esperantysta, postanawia więc sprawdzić ten adres. Ja zostaję przy szosie. Mniej więcej po godzinie wraca. Chłopaka nie ma w domu, zostawiła kartkę. Będziemy stać do skutku. Już zupełnie zmierzcha, gdy zatrzymuje się półciężarówka prowadzona przez nastolatka. Kilkadziesiąt kilometrów spędzam z nim na rozmowie (kulawej ze względu na jego angielski). Dorota zostaje zaś
zamknięta w pudle. Wyskakujemy na rondzie pod Arnhem, wściekli na chłopaka, gdyż jest tu zakaz zatrzymywania i będziemy mieć trudności ze stopem.
Po kilkunastu minutach prób idziemy na miejsce noclegu – krzaki przy autostradzie. Jest to zarośnięty wysokimi chaszczami nasyp przy drodze ograniczony z drugiej strony fosą oddzielającą go od parku miejskiego. Prawie po ciemku przekraczamy wysoką barierkę i rozbijamy namiot, równając jako tako teren.