Dzień: [1-2] [3] [4] [5] [6] [7] [8] [9] [10] [11] [12] [13] [14] [15] [16] [17] [18] [19] [20] [21]
Płynę w Deltę! | Nieznośne oczekiwanie | "Benzină rău", ale płyniemy! | Ptasi raj – jest super | Ciorba de peste | Rozliczam się | Przejazd do Galati: jest już późno... | Noc z Mołdawianami
Dziś dzień ma być specjalny i rzecz jasna – udany. Jadę, czy raczej płynę łódką w Deltę. To tak zwany Światowy Rezerwuar Przyrody obejmujący obszar o powierzchni sporego województwa. Teren prawie płaski, zalesiony, poprzecinany tysiącami kanałów i odnóg Dunaju. To ptasi raj: kormorany, pelikany, czaple, ibisy, warzęchy gnieżdżą się tu tysiącami. Nie wiem, ilu jeszcze gatunków można tu się doliczyć... To także raj dla wędkarzy i miejsce wypoczynku dla rumuńskich rodzin.
A zatem zamierzam oglądać te stada ptactwa. Zamierzam – to dobre słowo, gdyż sytuacja jest wciąż niejasna. Waruję na przystani już od godziny 8:00, jest 10:00... Co chwilę podchodzę do jakiegoś właściciela łodzi lub on podchodzi do mnie. Ceny mniej więcej są jasne 300.000 lei za godzinę. Problem polega na tym, że jestem sam i muszę czekać, aż uzbiera się grupa. Niestety, kolejne łódki odpływają z kompletem pasażerów, widocznie umówionych wcześniej, a mnie wciąż zwodzą, że będzie grupa, lub radzą bym sobie znalazł doua persoană.
Wszyscy tu już mnie znają, a ja powiedziałem, że jest mi wszystko jedno, z kim popłynę. Długo targuję się ze szczeniakiem mającym do dyspozycji fast-boat – jeden z tych ślizgaczy, które tak ładnie wyglądają na "Policjantach z Miami". Chce 20 €/h, później 20 €/2h. To stanowczo za dużo dla mnie, nawet gdybym miał pogłaskać pelikana. O 11:00 nadjeżdża małżeństwo wraz z gościem, z którym również się umawiałem. Dochodzi do kłótni między obu właścicielami łódek. Ja decyduję się jechać z małżeństwem: 3-4 godziny za 15 €, słyszę od nich. Dziwię się tej cenie, jeszcze nie wyczuwam podstępu.
Ładujemy się do łodzi i, ku mojemu zadowoleniu, na głównym kanale kierujemy się w górę Dunaju. I tu zgrzyt – dosłownie. Silnik zatrzymuje się, facet zaczyna cyrki ze świecą, powtarzając w kółko "Benzină rău". Po kilku minutach ruszamy dalej, lecz siedząc na dziobie, zamiast relaksować i rozkoszować się tym, co widzę, jestem cały czas podenerwowany i poirytowany. A sytuacja z silnikiem powtarza się raz na kwadrans. Dobrze przynajmniej, że jest ładna pogoda. Brzegiem kanału spacerują bociany i białe czaple, nad nami przelatują pospolite rybitwy i mewy. Wpływamy do wąskiego, może 3-metrowego, krętego i zarośniętego wierzbami i trzciną kanału. Przez moment czuję się jak Malone z "Zaginionego Świata" A. Conan Doyla. O tym, że jestem w "cywilizowanej" części świata przypominają liczne butelki PET na brzegach – zdegradują się zapewne za milion lat – Rumun przecież nie sprzątnie śmieci – a już na pewno nie swoje.
Jest dobrze: z wody co chwilę startują bączki, z krzykiem lecą parę metrów dalej i chowają się na pochylonym drzewie. Nasz "kapitan" pokazuje palcem stado pelikanów wykonujących zgodne ewolucje i nabierające wysokości w kominie cieplnym. Pierwszy raz widzę coś takiego i jestem tym zachwycony.
Wpływamy teraz na duże jezioro. Na płytkiej wodzie dużo żółtych grążeli, po ich liściach skaczą żabki :-) Nieco dalej aż biało od rybitw. Samotnie przechadzają się czaple białe i nadobne. Pelikany musiały gdzieś wylądować, gdyż już ich nie widać na niebie. Podpływamy do pelikana-samotnika; cóż, spłoszony naszą obecnością ciężko podrywa się do lotu. Dużo zgrabniejsze są dzikie kaczki startujące niby mirage.
Przez ukryty w trzcinie krótki kanał przepływamy na mniejsze, lecz głębsze jezioro z niewielkimi trzcinowymi wysepkami. Lawirujemy między nimi a ja przy okazji, wychylając się z łodzi, poluję na pływające w wodzie w dużej ilości puste muszle skorupiaków. Są wśród nich muszelki spiralne, wydłużone jak wrzeciono i zwyczajnie zwinięte jak u winniczków. Żałuję, że nie mam lornetki – ale byłoby to dodatkowe obciążenie, z którego świadomie zrezygnowałem. Łatwiej byłoby się przyglądać kormoranom małym siedzącym stadnie wśród uschniętych wierzchołków drzew.
Łódka na moment przyspiesza i z rykiem silnika przedzieramy się przez trzcinę na inne jezioro pilnowane przez stado rybitw siedzące na zwisającym nad wodą konarze. Może pilnują sieci rybackich poustawianych tu w wielu miejscach? Robimy zgrabne kółko, denerwując odpoczywające w pobliżu pelikany. Czasem i my odpoczywamy, a nasz kierowca czyści świece tłumacząc "Benzină". Czasem tuż przy łódce woda zakotłuje się – to ryby się rzucają w wodzie – są dość duże, sądząc po ogonach i hałasie. Wracamy w towarzystwie rybitw spadających pionowo w pogoni za rybą lub też zawisających nieruchomo nad nami.
Małżeństwo podpuszczone przez faceta pyta, czy mam ochotę na zupę rybną – podobno wyjątkowo smaczną tutaj. Czy mam czas? Czas tak – chyba (bo doba hotelowa dawno się już skończyła – jest 14:00 a bety dalej mam w domku). Cumujemy przed ekskluzywnym czterogwiazdkowym hotelem "Kormoran". Ciorba de pesti – bagatela 70.000 lei, chcę jeszcze mamałygę (50.000 lei), co wzbudza nieco zdziwienia. Została bowiem potraktowana, podobnie jak inne zamówione sosy – jako dodatek do zupy. Heh, oto i zupa – najpierw na salę wjeżdża półmisek z pokawałkowanym ponadpółmetrowym sumem. Osobno sama zupa – wywar z tego pechowca. Odpowiedni smak zupy – początkowo mało gęstej, uzyskujemy, dobierając ze wspólnych salaterek ów piekielnie ostry sos paprykowy lub równie zabójczy sos czosnkowy i moją mamałygę. Do tego zagrycha z chleba i długich, wąskich papryczek. Na koniec rozgrabiamy półmisek – nasz kierowca wybiera to co najlepsze – kawał głowy z oczami i wąsami. Ja zadowalam się jednym dzwonkiem. Uff... objadłem się (110.000 ROL).
Na kanale prowadzącym do kempingu chłopak od fast-boat popisuje się swoją maszyną. Na brzegu stresujące chwile. Daję przewoźnikowi 400.000 lei (11 €), tłumacząc, że straciliśmy 1 godzinę na naprawy silnika. Przyjmuje to, ale chłopak od ślizgacza jest czujny i chce, bym zapłacił 15 €. A więc to tak! Te extra 5 € miało być za odstąpienie klienta... O nie, moi panowie. Nic mnie nie obchodzą wasze rozliczenia. Chłopak wyklina po rumuńsku, ale nie ustępuję.
Do Tulczy jedziemy we czwórkę samochodem małżeństwa – sami zaproponowali mi podwiezienie wcześniej. Miło, że mnie zabrali, ale mam żal, że rozumiejąc treść wcześniejszej kłótni przewoźników, tę wiedzę zatrzymali dla siebie.
W Tulcea jestem dopiero o 16:30. Rzecz jasna zero połączeń kolejowych z Suczawą o tej porze, idę na autobus do Galati (75.000 ROL). Jadąc w niemiłosiernie zatłoczonym lokalnym autobusie "odkrywam" dla siebie całkiem ciekawe pasmo gór M. Macinului, niby niewysokie, bo do 460 m n.p.m., ale jakie wysokości względne! Autobus ledwo wjeżdża na niektóre odcinki. Kurs kończy się przed Dunajem – dodatkowa komplikacja – nie ma tu mostów, muszę kupić bilet na prom (6.000 ROL). Jeszcze transport na dworzec kolejowy (5.000 ROL). Jest już późno i zdaję sobie sprawę, że znalezienie połączenia z Buzau, bym mógł tam złapać nocny pociąg o 23:00 do Suczawy, graniczy z cudem. Na dworcu w Galati przez dobrą godzinę męczę panienkę z informacji, każąc jej wyszukiwać najbardziej skomplikowane warianty z przesiadkami. Nie mogę uwierzyć, że jedyne realne połączenie mam dopiero rano. O 23:00 poddaję się i kupuję bezpośredni bilet do Suczawy (245.000 ROL, accelerat. Miejscowy tajniak jest wyjątkowo uprzejmy dla mnie: "Mister! What can I do for you?", proponuje spędzenie nocy w poczekalni I klasy (A tak! Są tu takie).
Czas spędzam początkowo, grając w kółko i krzyżyk z jakimiś chłopakami na gigancie (ok. 12 lat; nigdy nie byli w stolicy), później rzeczywiście przenoszę się do lepszej poczekalni, gdzie nocuje rodzina Mołdawian: Joan, Tatiana i śpiący już Kris. Niewinne "Would you like to talk with me?" przeradza się w trzygodzinną arcyciekawą dyskusję. Rozmawiam z Joanem – wykształconym i znającym Polskę i Niemcy 30-latkiem – o wszystkim, ale przede wszystkim o problemach wewnętrznych Mołdawii, o przemianach w rolnictwie, o prywatyzacji. Ilość problemów etnicznych jak na tak mały kraj jest zaiste olbrzymia. Po pierwsze Republika Transdniestrzańska (Naddniestrzańska) popierana przez Moskwę z własnymi władzami, parlamentem, walutą i siłami zbrojnymi. I pomyśleć, że Mołdawianie, żeby przejechać do Tiraspola – ośrodka administracyjnego tej samozwańczej, nieuznawanej na zewnątrz republiki, muszą okazywać paszport na jednym z dwóch przejść granicznych! Czuję się dziwnie – jakoś nie pamiętam, by w polskich mass mediach ten konflikt wewnętrzny był nagłośniony – a przecież w 1992 roku w ciągu kilku miesięcy zginęło tu 10.000 osób po obu stronach (tak przynajmniej twierdzi Joan). Dalej – konflikt etniczny związany z narodowością Gagauz – potomkami osadników tureckich z czasów imperium Osmańskiego. Mołdawskie tłumaczenie tej tureckiej nazwy – "sprzedawczyki" dobrze oddaje stosunek Mołdawian do tej nacji szczodrze finansowanej przez Turcję. Dalej – spory graniczne z Ukrainą zakończone wymianą odcinka autostrady i linii kolejowej. Konflikt z Cyganami w północnej Mołdowie i z mniejszością bułgarską na południu w okolicach Causani. O terenach nadmorskich na południe od Tarutyne lepiej w ogóle milczeć.
A rolnictwo i prywatyzacja, w wyniku której 93% terenów rolnych zostało rozparcelowanych na 2-3 hektarowe gospodarstwa między kołchoźników i nie tylko? To po prostu cios w serce w podstawy ekonomiczne kraju, który miał się transformować. Szkoda, że ten biedny kraj nie ma właściwie nic – poza kilkoma monastyrami i podziemnymi składami wina w kopalni soli pod Cricovą – do zaoferowania turystom. A do tego jeszcze wizy... Ech!
O trzeciej mówię dobranoc i zasypiam. Joan sam walczy z karaluchami.