Dzień: [1] [2] [3] [4] [5] [6] [7] [8] [9]


Praia – Cidade Velha – Praia

niedziela, 29 I 2023


Pierwsza stolica archipelagu | Skauci zwiedzają katedrę | Obiad z podwórkowego paleniska | Wspinaczka do fortu: piękne widoki! | Renata podziwia baobab | Procesja i uroczysta msza | Rekonesans w dolinie Ribeira Grande | Kupuję wari


Dziś robimy sobie wycieczkę do Cidade Velha, najstarszej miejscowości na Wyspach Zielonego Przylądka. Osada założona w 1462 roku nosiła początkowo nazwę Ribeira Grande. W tym wypadku Portugalczycy nie musieli walczyć ani pytać o pozwolenie miejscowej ludności: ponoć wyspa (jak i pozostałe w archipelagu) były niezamieszkałe. Szukałem w sieci informacji na temat prehistorii wysp, ale wygląda na to, że Afrykanie tu się wcześniej nie pchali. Było to zaledwie dwa lata po odkryciu wyspy Santiago przez Genueńczyka António de Noli, który w imieniu Henryka Żeglarza (Infante Dom Henrique, o Navegador), syna króla Portugalii Jana I Dobrego, objął w posiadanie nowe ziemie.
Ale zanim opuścimy naszą klitkę, zgłasza się do nas właścicielka.
– Dostaniecie dziś lepszy pokój, ok?
– To znaczy?

Gospodyni prowadzi nas na koniec korytarza. Pokój ma okno na ulicę, wielkie łoże, łóżeczko dla dziecka i nawet sofę.
– Inni goście odwołali nocleg, więc mam wolny pokój.
– A cena bez zmian? – uśmiecham się.
– Tak, dam wam tę samą cenę.

Transport do Cidade Velha znajdujemy dość szybko. Co prawda na dworcu przyczepia się do nas jakiś gość i mówi, że na razie busa nie ma, ale może zaoferować prywatną taksówkę. Spławiam go. Przysłuchujący się rozmowie jakiś bystry i uprzejmy mieszkaniec Prai wskazuje nam stojący opodal bus, prawie wypełniony do końca. Przed 9:00 ruszamy. Droga zajmie nam około 30 minut, to tylko 12 km. Przejeżdżamy przez mało interesujące, peryferyjne dzielnice stolicy, między innymi część zwaną Cytadelą. Droga prowadzi wzdłuż wybrzeża, ale z okien busa oceanu nie widać.
– Mało ciekawe krajobrazy – ocenia Renata.
– Hm, takie sawannowe… Ale masz rację. Spodziewałem się, że spotkamy na wyspie większą różnorodność gatunków. A tu dominuje akacja.
– I trochę agaw jest.
– Chciałbym, żebyś zobaczyła kiedyś prawdziwą dżunglę.
– Może zobaczę...

Dość nieoczekiwanie zatrzymujemy się na wzgórzu przed zjazdem do Cidade Velha. Policja kieruje ruch na drogę objazdową. Już, już mamy wysiadać, by przejść do miasteczka na piechotę, gdy kierowca na migi pokazuje, że pojedziemy dalej. Wysiadamy za katedrą, a właściwie za tym, co z niej pozostało. Ale zanim dokładniej oglądniemy ruiny malowniczo rozłożone na zboczu, rzucamy okiem na zatokę z łódkami na brzegu i resztę miejscowości położonej przy ujściu wyschniętej o tej porze roku rzeki.
– Coś tam chyba przygotowują! – mówię, widząc ustawioną w centrum estradę – Może jakiś zespół wystąpi?
– Nie! To święto kościelne, widać krzyże.

Fakt. Przecież to nie estrada, lecz zaimprowizowany ołtarz! Na razie nic się tam nie dzieje. Technicy sprawdzają nagłośnienie, ustawione ławki na placu są w większości puste.
– Chodźmy na razie zobaczyć ruiny.

Na podobny pomysł wpadli również skauci, których dziś tu bez liku. Ubrani w podobne do polskich harcerzy mundurki i chusty, różnią się chyba tylko kolorem skóry. Tak sobie właśnie pomyślałem, że zloty skautów z całego świata są czymś fajnym. Uczestnicy mogą czuć się, jak jedna rodzina. Chociaż z pewnością są odrębności ideologiczne i różnią się może głównymi obszarami działalności, to wspólna geneza ruchu musi ich łączyć. Podobnie zresztą jest z rastamanami, hipisami czy innymi religijnymi ugrupowaniami.

Katedra została zbudowana w 1556 roku i faktycznie niewiele z niej zostało trudno mi. Trudno mi powiedzieć, dlaczego została zniszczona, ale wydaje mi się, że nie na skutek wojen, lecz naturalnego upływu czasu. W każdym razie zostały tylko niektóre ściany; sklepienie nawy głównej zawaliło się. Zachowały się tylko zewnętrzne mury zewnętrzne mury budowli z XVIII wieku. Miejsce przypomina mi katedrę Bagrati w Kutaisi (przed odbudową) lub ruiny katedry w Tartu. W kilku miejscach "zrekonstruowano" fragmenty elewacji, ustawiając okładzinę z piaskowca. Po 10 minutach kończymy oglądanie tego miejsca. Jak się wydaje, głównym atutem tych ruin jest ładne położenie i darmowy wstęp. Z katedry prowadzi stroma droga w kierunku wznoszącego się na 120-metrowym wzgórzu fortu.
– Wygląda na to, że te uroczystości kościelne jeszcze się nie zaczynają – stwierdza Renata – Co robimy?
– Proponuję, abyśmy poszli na wzgórze to tego fortu – wskazuję ręką. – Myślę, że zdążymy tam wejść, zanim coś tu ciekawego będzie się działo… – oceniam.

Forte Real pochodzi z okresu, kiedy powstała ta miejscowość zwana wówczas Ribeira Grande i myślę, że warto się tam przejść. Ruszamy w górę uliczką, która zwęża się i ostatecznie zamienia w schody. Przy okazji przyglądamy się skromnym domkom, w którym żyją mieszkańcy. Są parterowe, z wyjściem prosto do pokoju lub kuchni. W ciemnych pomieszczeniu widać kanapy, jakieś szafki i bardzo często czterdziestocalowy telewizor LCD.
– Niby biedni, ale jednak mają lepsze telewizory – zauważam.
– Na pewno nie wszyscy.
– Wiesz, to mnie zawsze zdumiewało, że w tych biednych krajach, a w każdym razie tych biedniejszych niż europejskie, wiele osób mieszka naprawdę w byle jakich warunkach – na przykład bez dostępu do bieżącej wody – ale mają antenę satelitarną na dachu i komórkę w kieszeni – mówię i dodaję: W 2000 roku szokiem było dla mnie, gdy zobaczyłem w Stambule (a Turcja 20 lat temu inaczej wyglądała), jak dwudziestolatek, który czyścił buty klientom na ulicy, w pewnym momencie wyciąga komórkę i rozmawia z kimś.
– Faktycznie dziwne. Podejrzewam, że część tych komórek jest kradziona lub z second-handu.
– Podobnie, jak używane, zdezelowane samochody, które się sprowadza do Afryki z Europy.

Z pewnym zdziwieniem zauważamy, że w wielu mieszkańców gotuje posiłek przed domem. Używają do tego wielkich garów postawionych na kilku kamieniach, a ognisko opalane jest wielkimi kawałkami drewna i konarów.
– Gazu tu nie mają, czy na prądzie oszczędzają? – zastanawiam się.
– Trudno powiedzieć.
– A może gotują jedzenie dla tych, którzy tu przyjechali na uroczystości? Tak jak w Polsce na trasie pielgrzymki pielgrzymek?

Wszystko jedno.

Pchamy się do góry, daleko w dole pozostała katedra i brzeg oceanu. Wraz z nami wchodzą skauci, ale jacyś słabowici, bo co chwilę odpoczywają na zakrętach zygzakowatej ścieżki. Przechodzimy przez bramę i przystajemy na sporym placu. Przed nami Forte Real de São Filipe. Potężne ośmiometrowe mury otaczają kilka hektarów terenu. Co kilkadziesiąt metrów z murów wyrasta wieża obronna z blankami, a z blanków wystają armatnie lufy. Zapewne, gdy w 1593 roku ukończono budowę, fort musiał sprawiać wrażenie. Ludzi tutaj praktycznie dziś nie ma. Do środka się nie dostaniemy, w niedzielę obiekt jest zamknięty, jak później wyjaśni nam hotelarz. Zaglądamy tylko przez kraty w bramie wejściowej, ale, jak się wydaje, wewnątrz nie ma nic ciekawego. Specjalnie więc nie żałujemy, że się tu wdrapaliśmy a fort jest niedostępny. Rozciąga się stąd wspaniała panorama na zatokę wokół ujścia rzeki Ribeira Grande. Gdybyśmy byli w tym miejscu 300 lat temu, widzielibyśmy nie tylko miasteczko u naszych stóp, ale również szereg fortów zlokalizowanych w obrębie zatoki. Portugalczycy zbudowali tu bowiem umocniony region złożony z siedmiu fortów. Z pozostałych obiektów: Fort de São Lourenço, Fort de São Bras, Fort de Presidio, Fort de São Verissimo, Fort de São Joao dos Cavaleiros i Fort de São Antonio zachowały się jedynie ruiny. Fortyfikacje były konieczne dla ochrony przed korsarzami grasującymi na tych wodach od XVI wieku. Santiago stanowiło przecież nie tylko przystanek dla statków transportujących towary między Europą a Afryką Zachodnią i Nowym Światem, ale też było punktem przeładunkowym czarnego złota – niewolników eksportowanych z Czarnego Lądu do Europy i Brazylii. Podobną funkcję spełniała wysepka Goree u wybrzeży Senegalu, którą odwiedziłem z Oskarem w 2016 roku.

Od strony południowej fort São Filipe graniczy z bardzo stromo stromymi zboczami doliny Ribeira Grande. Zieleń zagajników palmowych i poletek kukurydzianych, którą widzimy poniżej, stanowi ożywczy kontrast pomiędzy spaloną słońcem ziemią wokół.
– Z chęcią bym tam poszedł na spacer – mówię – mamy sporo czasu, nie ma sensu wracać do brzydkiej i nieciekawej stolicy.

Na razie schodzimy do miasteczka. Uroczystości kościelne jeszcze się nie zaczęły, mamy czas na spacer. Tu, w centrum miejscowości na niewielkim skwerku widać pelourinho, marmurową kolumnę w stylu manuelińskim, w górnej części rzeźbioną. To pręgierz zbudowany tu w 1512 lub 1520 roku służący do karania krnąbrnych niewolników. Smutne świadectwo tamtych lat. Przewodniki namawiają do odszukania starych domów w Cidade Vehlo. Zlokalizowane są one w dzielnicy São Sebastião, między innymi, przy rue Direita i rue Calhao. Domy są kamienne, parterowe, dziś przykryte współczesnymi dachami. Mają zazwyczaj tylko dwa pomieszczenia: kuchnię i pokój, a od ulicy odgrodzone są kamiennym murem, który z pewnością zwiększał bezpieczeństwo mieszkańców. Przy jednym ze skrzyżowań rośnie olbrzymie drzewo z dużymi owocami zwisającymi na długich ogonkach.
– To baobab, taki w jakim mieszkali Staś i Nel – opowiadam.
– Te owoce nadają się do jedzenia?
– W środku znajduje się biały miąższ, który się suszy i można potem zjadać jak lekko kwaskowate chipsy. A mrożony sok z baobabu (sumo de calabaceira) jest bardzo smaczny.
– Zrób mi tu zdjęcie.

Kolejny przystanek mamy przy nadmorskim tarasie. Widać stąd skalny łuk, o który rozbijają się fale, wygląda to bardzo malowniczo. Ale moją uwagę znów przykuwa kolejny zimorodek na drzewie. Poświęcam mu dłuższą chwilę fotografując go wielokrotnie. Wyspy Zielonego Przylądka z pewnością będą kojarzyć mi się z tym ptakiem!

Wracamy pod do centrum. Widać i słychać, że coś zaczyna się dziać. Na polowym ołtarzu pojawili się jacyś ministranci i kapłani, ale tłum wiernych zgromadzonych na placu patrzy w przeciwną stronę. Oto w stronę zaimprowizowanego ołtarza zmierza kilkuset osobowa procesja złożona z duchownych i wiernych. Przeciskamy się między zgromadzonymi, by jak najlepiej ją widzieć. Tłum od procesji odgradza szpaler skautów. Uczestnicy procesji niosą na drągach figury świętych, a najważniejszymi personami w tym orszaku jest arcybiskup z biskupami i innymi księżmi. Tego pierwszego łatwo poznać po szpiczastej mitrze i pastorale.

Msza celebrowana przez biskupa zacznie się za 15 minut, na razie gra i śpiewa zespół złożony z młodych osób na prowizorycznej trybunie. Jest czas, by przyjrzeć się tłumowi. Karbowerdyjczycy ubrani są, rzecz jasna, odświętnie. Kobiety przyszły w długich kwiecistych sukniach, inne założyły plisowane spódnice sięgające kostek. Ale są i bardziej "odkryte" panie, zwłaszcza te młodsze i te, które starają się podkreślać zgrabną figurę. Te noszą proste, sięgające połowy uda, spódniczki, inne, wzorując się na europejskiej modzie – obcisłe spodnie z dziurami na kolanach. Inne stawiają na styl, zakładając na przykład seledynowy komplet z szerokimi spodniami i skąpym topem. Trzeba jednak nie zauważyć, że karbowerdyjska moda jest mniej wzorzysta niż w Senegalu. Większość pań ubrała jednobarwne sukienki lub bluzki. Panowie w większości przyszli w dżinsach i jasnych koszulkach. Nieliczni zdecydowali się na marynarkę i białą koszulę.

Przypatruję się również fryzurom kobiet. Wiele z nich nosi włosy splecione w kilka do kilkudziesięciu warkoczyków, czasem warkoczyki są związane dla wygody w jeden koński ogon. Sposób zaplatania warkoczyków zależy od mody i jest zapewne przedmiotem rywalizacji fryzjerek i ich klientek. Włosy przed zapleceniem zbierane są na głowie z różnych obszarów tworzących później różne geometryczne układy: szachownice lub grządki, a czasem faliste linie. Tu fantazja nie ma granic. Wiele kobiet nosi „naturalne” fryzury afro, dostrzegam też modnisie włosami tapirowanymi. Zauważam, że niektórzy (a dotyczy to także mężczyzn) farbują lub tlenią włosy. Wygląda to trochę komicznie przez kontrast z ciemną skórą. Ale tak to jest w krajach, gdzie blondynek i blondynów jak na lekarstwo. Spotkałem się z czymś podobnym wiele lat temu w Chinach.

Czas, by spenetrować dolinę Ribeira Grande. Rzeka jest prawie całkowicie wyschnięta, idziemy jej brzegiem po wąskim murku, a dalej podążając za strzałkami wchodzimy pomiędzy wiejskie gospodarstwa i dochodzimy do klasztoru św. Franciszka. A raczej tego, co z niego pozostało. Kaplica jest w opłakanym stanie, wewnątrz parę ławek, brakuje ołtarza lub choćby prostego krzyż, a w prezbiterium na ścianach resztki portugalskich azulejos. Wokół kościoła resztki murów pozostałych zabudowań franciszkańskiego konwentu, fragmenty bram, dostrzegamy również interesujące, wzorzyste posadzki wykonane z kamyków. Opodal znajduje się bardziej rozległa odkrywka archeologiczna. Stał tu kiedyś Igreja Nossa Senhora da Conceição, dziś pozostały tylko fundamenty. Swoją drogą... to zdumiewające, że w tej małej miejscowości zbudowano w sumie 7 kościołów, 2 kaplice, 3 eremy, kolegium i pałac biskupi!

W pobliżu znajduje się prasa do wyciskania soku z trzciny cukrowej. W symetrycznym kieracie chodziły dwa osiołki lub – co bardziej prawdopodobne – zaprzęgano dwóch niewolników.

Msza już trwa ponad godzinę i zanosi się na to, że te uroczystości potrwają jeszcze długo.
– Lepiej wracajmy, bo gdy po mszy wszyscy rzucą się do busów, to się nigdzie nie wepchamy – sugeruję.

Renata akceptuje propozycję. Wycofujemy się z miejscowości stromą ulicą w kierunku stolicy. Droga jest zakorkowana w obu kierunkach: wciąż do miejscowości podążają wierni, w przeciwnym kierunku próbują wyjechać samochody osobowe; policja kieruje je na drogę objazdową. Szczęśliwie, kilkaset metrów dalej stoi alghuero i zbiera pasażerów. Jest 16:00, gdy z powrotem jesteśmy w Prai.

Uznaję, że dzisiejsza wycieczka była udana. Wciąż mamy jeszcze trochę czasu na spacer. Renata chciałaby kupić banany, a ja pamiątkę. Zarówno na targu krytym jak i na straganach ustawionych wzdłuż ulicy brakuje cen, a gdy pytamy o nie, słyszymy jakieś nienormalne ceny. Banany po 2 dolary?!
– Przecież to nie są zaimportowane owoce tylko miejscowe – wściekam się.

Tak to jest być białasem... Wściekam się później na sprzedawcę jeszcze bardziej, bo gdy wracam do najtańszego, ten podnosi cenę. Obrywa przy okazji Renata sposób całkowicie niezasłużony, bo przestaję się w ogóle odzywać. Z bananami i arbuzem w milczeniu wracamy do domu.

Humory oboje mamy zepsute. Zły jestem na siebie.
– Wrócę za godzinę, idę na targ – oświadczam i wychodzę.

Długo chodzę po straganach, pytam o ceny różnych przedmiotów. W końcu decyduję się na zakup tradycyjnej afrykańskiej gry mankala zwanej tu, w Afryce Zachodniej, wari (1000 CVE). Znana jest obecnie na całym świecie pod różnymi nazwami: bao w Afryce Wschodniej, toguz korgool w Azji Środkowej, d(h)akon w Azji Południowo-Wschodniej; pod nazwa kalah(a) zawędrowała do Ameryki Północnej, a w Europie znana jest jako oware. Istnieje w różnych wariantach, a reguły gry mają swoje lokalne odmiany, jednakże ogólna zasada jest jednakowa: dwóch graczy przekłada kamyki pomiędzy 12 zagłębieniami w drewnianej tacy, odbierając – według określonych zasad – kamienie przeciwnikowi. Mam nadzieję, że kiedyś opanuję tę grę i może nawet z kimś rozegram w domu partyjkę. Muszę się przyznać, że to kolejna trampingowa „zdobycz” w kategorii gier. Mam już mongolskie szachy z baranich kości, mahjonga z Chin, indyjskie kości w drewna sandałowca, peruwiańskie szachy z figurami Inków, szagaimongolskie kości do wróżenia i boliwijskie kości w skórzanym kubku.

Szybkim krokiem wracam do hotelu. Zakup pamiątki sprawia, że humor mam już lepszy, pokazuję Renacie grę. Czy uda mi się teraz poprawić jej nastrój?

Kładziemy się wcześniej, jutro musimy wstać wcześnie.

Następny dzień Powrót do Wstępu Powrót do Strony głównej