Dzień: [0] [1] [2] [3] [4] [5] [6] [7] [8]


Cedres – Qurnat as Sawda

piątek, 9 IX 2011


Poranny autostop | W cedrowym lesie | W drodze ku Czarnemu Zakątkowi | Wałęsając się bez szlaku... | Czterech facetów z bronią | Mój najwyższy szczyt | To był udany dzień!


Dziś w planach jest wycieczka ku Czarnemu Zakątkowi. Ładna pogoda od rana sprawia, że z ochotą wstaję i zbieram się do wyjścia. Muszę jednak najpierw odzyskać paszport, schodzę na parter. W zakładzie fryzjerskim są już dziewczyny gotowe do przyjmowania klientów.
– Good morning – witam się – I’am looking for the manager...
Wołają Tony’ego, po chwili wychodzi z zaplecza.
– Hello, how are you?
– Yes, yes, I’m fine.
Uśmiecha się i wyciąga z szafki paszport. Jest po 7:00, mogę ruszać w drogę.
Idąc za drogowskazem „Les cedres” przychodzę przez krótki tunel, na rozstaju dróg pytam starszego pana o drogę.
– Droga na wprost jest nowa, w prawo masz starą drogę do Cedrów. Jeśli chcesz łapać stopa, stań przy starej drodze, tam większy ruch.
Pyta mnie skąd jestem, potem dodaje:
– Ja mieszkam w Becharre, ale pochodzę z Australii. Tutaj osiadłem na stare lata...
Akurat jedzie furgon, miły staruszek zagaduje kierowcę w moim imieniu. Okej, weźmie mnie do połowy drogi. Znów kilka minut rozmowy. Zauważam, że wszyscy chcą mówić po francusku. No, sorry. Je ne parle français.
– Today I'am going to Qurnat as Sawda – przechodzę na angielski.
Kierowca kiwa głową zerkając na mnie z zaciekawieniem.
– A przedtem zamierzam oglądać cedry – mówię o swoich dzisiejszych planach.
– Ja pochodzę z Becharre – odpowiada 50-latek – ale nigdy nie byłem na Qurnat as Sawda.
– Ha, ha! – śmieję się – tak to jest. U nas w Polsce górale też nie chodzą w góry...
Po kilkunastu minutach jesteśmy na miejscu. Mężczyzna parkuje przy drodze, dziękuję i zastanawiam się, iść dalej czy poczekać na okazję. Po minucie... siedzę w kolejnym samochodzie.
– Jak ci się podoba Liban? – pyta kierowca.
– Macie bardzo piękny kraj, kraj dobrych samochodów i ładnych dziewczyn – przymilam się.
– Nie są tacy dobrzy – oponuje Libańczyk – tak, kraj jest ładny, ale ludzie? Nie są dobrzy, chrześcijanie ciągle walczą z muzułmanami...
No, cóż mogę powiedzieć? Ja się czuję tu bezpiecznie, ale rozumiem, że chcieliby mieć spokój u siebie. Wysadza mnie przed wejściem do rezerwatu. Dziękuję za podwózkę, żegnamy się.

Jestem więc przy lasku cedrowym. To nie byle jaki lasek, to Cedars Nature Reserve (Arz el-Rab czyli Boże Cedry), miejsce wpisane na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Cóż, jeszcze kilkaset lat temu cedry pokrywały rozległe przestrzenie Bliskiego Wschodu. Drewna z cedru libańskiego (Cedrus libani) już w starożytności używali Fenicjanie do budowy swoich statków handlowych, którymi docierali do Kartaginy (dziś Tunis), Panorms (dziś Palermo), Malaki (dziś Malaga) i Arwadu (dziś Arwad. ;-) ). To z drewna cedrowgo budowano najznamienitsze świątynie, także Świątynię Jerozolimską. Właśnie to drzewo opiewano w czasach biblijnych jako "chwałę Libanu" (Księga Izajasza) a król Salomon kupował je od Hitama I, króla Tyru, płacąc w naturze – winem, oliwą i zbożem. Z kolei w Księdze Mojżeszowej kora cedru była zalecana jako lek na trąd; dobrze jednak, że nie wszyscy w uwierzyli w uzdrawiające właściwości, bo jedno drzewo by nie przetrwało... Dziś cedr pozostał w godle Libanu a w naturalnym środowisku ostał się tylko w paru miejscach tego państwa.
Podchodzę do wejścia do rezerwatu cedrów. Teren jest tu ogrodzony murem, ale to bardzo dobrze! Sprzedawczyni z miejscowego sklepiku mówi, że otwierają o 9:00.
– Przeskocz przez płot – radzi.
No, pewnie! Przecież nie będę tu czekać przez godzinę.
Cieszę się, że dotarłem do tego miejsca. Zagłębiam się w ten niewielki, zaledwie 7-hektarowy, las cedrowy podziwiając kilkusetletnie okazy z tak charakterystyczną wiecznozieloną koroną. Fantastycznie musi to miejsce wyglądać w zimowej szacie. Przez cedrowy lasek poprowadzone są ścieżki. Dziwnie się czuję "zwiedzając" ten las i kolejny raz łapię się na tym, że jestem jedynym zwiedzającym, podobnie było w Byblos; pustki były w Tyrze, w Sajdzie, w Beitedine i w Baalbek. A teraz sam chodzę po tym sławnym miejscu... Ciężko fotografować drzewa w lesie, ciemno tu! Oglądam potężne, ponad 1000-letnie cedry. Uwagę zwraca rozłożysty okaz: jeden z gigantycznych konarów odłamał się przed laty i zmusza turystów do pochylenia karku. Przysiadam na chwilę w cieniu i delektuję się otoczeniem. Powietrze przesycone jest mieszaniną zapachów traw, żywicy, olejków eterycznych. Słyszę cykady i brzęczące wśród kwiatów pszczoły. Jest bosko.

Czas jednak ruszyć dalej. Wychodzę z rezerwatu w tylnym wyjściem, to dla odmiany jest otwarte. W sadach otaczających lasek obfitość jabłek. Drzewa wprost uginają się pod ciężarem owoców. W drodze na szczyt zbocza wyładowuję plecak jabłkami. Mijam zamknięty jeszcze bar dla wyczerpanych turystów i ruszam asfaltową drogą. Na parkingu ćwiczy grupa libańskich sportowców. Radzą mi iść w kierunku serpentyn widocznych w oddali.
– Możesz też iść wzdłuż tele-ski. – wskazują wyciąg narciarski.
Z Lonely Planet wiem, że obiema drogami można dostać się na Qurnat as Sawda, ale serpentyny wydają mi się bliższe. Idę na wprost w kierunku piętrowego budynku przy szosie na Baalbek. Oglądam się czasem za siebie. "Jaki ten lasek cedrowy jest mały!" – myślę sobie – "Dobrze, że zaczęto go chronić".
Po drodze przeglądam się miejscowym roślinkom. Podobają mi się drobnolistne białe kwiatuszki, czerwone jagody, ostre, kłujące suchorośla tworzące regularne kule. Dostrzegam mnóstwo sadzonek cedrów – starannie okopanych i z naniesioną lepszą, żyzną ziemią wokół. To dla przyszłych pokoleń!
Po osiągnięciu asfaltu kieruje się wprost w górę przecinając serpentyny. Ciężko się idzie, bo bez ścieżki i na obolałych nogach. Zgodnie ze wskazówką sportowców przy kolejnym zakręcie drogi odbijam w lewo. Asfaltowa droga prowadzi zakosami; gdzieś tam daleko po lewej stronie widać słupy kolejki linowej i zygzakowaty kształt ścieżki wijącej się obok dźwigarów. Ścinam kolejną serpentynę i próbuję odszukać ścieżkę trawersującą zbocze o 45 stopniowym nachyleniu. Słońce ustawiło się nisko nad zboczem, podświetla kępy suchorośli, które lśnią niczym śnieżne zaspy. Ścieżka to gubi się, to odnajduje; w zasadzie idę po piargu złorzecząc, że nie poszedłem asfaltem.
Przy kapliczce skręcam w lewo, asfalt schodzi do szerokiej doliny Bekka. Dalej drogą gruntową mozolnie wchodzę na płaskowyż. Wymija mnie kolejny samochód 4WD, dobrze, że jest jakiś ruch na tym pustkowiu.

Przede mną szczyt; na pewno nie jest to Qurnat as Sawda (później sprawdzę, że to Qadib, 2995 m n.p.m.). Według moich skąpych informacji ma to być dopiero trzecia góra. Wdrapuję się jednak na nią, bo, jak sądzę, łatwiej mi będzie zorientować się w terenie. Na szczycie znajduje się drewniany krzyż i punkt pomiarowy. Wokół jest pięknie. Pod idealnie błękitnym niebem rozpościerają się zachwycające surowe góry. Skaliste lub piaszczyste zbocza pokryte są skąpą roślinnością. Wokół żywego ducha. No, poza parą orłów szybujących nad szczytami... Droga odeszła gdzieś w lewo i zniknęła wśród piargów. Przede mną bardziej wyniosły szczyt (wg mapy Fahd, 3042 m n.p.m.). By się nań dostać muszę najpierw zejść na przełęcz. Niby to proste, ale nie na tych osuwających się ostrych kamieniach. Ściąga mnie poniżej siodła, później dopiero zaczynam się wznosić. Ślady kół jeepów prowadzą wprost ku górze. Niestety są niewyraźne, słabo odciśnięte w cienkiej warstwie pyłu i ostatecznie giną wśród rumoszu skalnego. Mozolnie pnę się w górę, by się rozejrzeć, czy nie widać już Czarnego Zakątka. I tu na szczycie znajduje się krzyż, nie jest więc Qurnat as Sawda. W końcu w tym wielowyznaniowym państwie z dominującą religią muzułmańską najwyższa góra nie może być przyozdobiona chrześcijańskim symbolem. Nie zrażam się, dostrzegam przede mną jeszcze wyższy szczyt w sporej odległości (okaże się, że to Aayoun, 3010 m n.p.m.).
Po trzydziestu minutach osiągam szczyt. Ten dla odmiany ma słupek owinięty flagą libańską. Patrzę na północ – tu dwa odległe szczyty rozdzielone siodłem; na wschodzie, u podnóża grzbietu przycupnęła mała osada ze stawem; dalej – dolina Bekaa; po lewej, za niewysokim wzniesieniem ciągnie się dolina ze szlakiem dżipowym. Ha! Nawet jakiś pojazd wraca nim z gór. "Dość już tego wałęsania się. Miałem iść na Zakątek!" – myślę sobie. Postanawiam zejść do doliny. Jeśli pogoda się nie pogorszy, poczekam na kogoś, by zapytać o właściwą górę.

Schodzę „na pałę” po skalnym rumoszu. Kawałki pokruszonych skał chrzęszczą i pękają. Ich ostre krawędzie wbijają się w buty. Czuję, jakbym chodził po porozbijanych talerzach lub dachówkach. W końcu osiągam trakt w dolinie. Tu, w lejkowatych zagłębieniach jeszcze leży śnieg, kwitną śliczne fioletowe kwiatuszki i w ogóle jest ładnie. Niestety, od pewnego czasu słychać odległe grzmoty i choć wiatr wieje nie w moim kierunku, to przyspieszam kroku. Z naprzeciwka zbliża się duży dżip. Zatrzymuje się 200 metrów dalej, z pojazdu wyskakuje mężczyzna ze strzelbą lub karabinem i oddaje dwa strzały. Szuka potem swojej zdobyczy między głazami i roślinami. Coś tam podnosi i zadowolony wraca do samochodu. Niepewnie postępuję do przodu. Dżip podjeżdża do mnie, wewnątrz czterech uzbrojonych brodatych mężczyzn. Myśliwych, znaczy się. Kierowca wysiada z forda rangera. Z bliska wygląda imponująco: potężny chłop, ze 190 centymetrów i 100 kilo wagi; spodnie i kurtka w kolorach maskujących, na pasie biodrowym i na pasie dubeltówki, którą trzyma w ręce kilkadziesiąt nabojów śrutowych.
Witam się i pytam o Qurnat.
– Pójdziesz prosto – pokazuje ręką.
– Ok.
– Widzisz tam drogę? Tam pod górą?
Hm, no nie widzę, ale potakuję.
– Jak długo pójdę?
– Godzinę, półtorej – krytycznie patrzy na mnie.
– Pogoda się nie zmieni? – pytam – słyszałem przedtem grzmoty.
– Pogoda jest idealna, możesz iść. Nic ci nie potrzeba?
Uśmiecham się i kręcę głową.
– Masz kurtkę? Masz wodę? – dopytuje brodacz.
– Tak! Tak! – potakuję – niczego mi nie trzeba.
No.... Muszę powiedzieć, że zachęcił mnie do dalszej wędrówki. Oznaki burzy i brak jakichkolwiek oznaczeń w terenie sprawiły, że byłem gotów do odwrotu po zaliczeniu trzech szczytów. Liczyły z pewnością po ponad 2700 m n.p.m., więc żaden wstyd byłoby wracać. Ale teraz – do ataku!

Droga wiedzie doliną, po 20 minutach dochodzę do miejsca, w którym wyrasta skała przypominająca psa lub sfinksa. W tym momencie wracają we wspomnieniach obrazki z trampingu sprzed paru lat, kiedy zachwycałem się sławnym mongolskim żółwiem w dolinie Tereldż (Turtle Rock). No, tamta skała była nadzwyczajna! Tam zresztą też chodziłem po górach bez szlaków i map...
Omijam "sfinksa" i przystaję. Przede mną dwa szczyty, które widziałem stojąc na górze z libańską flagą. Zastanawiam się, którą z nich miał na myśli człowiek z bronią. Dochodzę do dużego skrzyżowania. Okolica pokryta jest siecią dróg czy raczej śladów kół. Postanawiam podążać za samochodem, który pojechał drogą trawersującą zbocze góry po lewej. W ostateczności będę mógł przejść na górę po prawej przez przełęcz leżącą przede mną. Akurat tu, w Libanie, ułatwieniem jest to, że góry są bezleśne, wszystko widać jak na dłoni, niekoniecznie trzeba chodzić ścieżkami.
Znów się zachwycam widokami, przede wszystkim tym niesamowitym błękitem nieboskłonu. Gdy oglądam się za siebie, widzę, że sporo białych chmurek zawisło nad doliną Kadisza. A zza szczytów przede mną wylazły białe kłęby. Te akurat nie wyglądają groźnie. Na przełączy dogania mnie bmw 4d. Libańska para jedzie na szczyt Qurnat! Mówią, że to już blisko. Faktycznie, droga okrąża od północy masyw i ostro skręca w górę ku słupowi triangulacyjnemu.
Jestem na szczycie. Dołączam do Libańczyków i robimy sobie wzajemnie zdjęcia. Jest tu też kilka innych osób, tez przyjechały samochodem. Delektuję się białymi chmurami wypełzającymi z dolin, patrzę na dzieciaki obrzucające się śnieżkami przy niewielkim śnieżnym polu. Cieszę się, że tu dotarłem i zupełnie nie żałuję początkowego krążenia po libańskich szczytach. Qurnat as Sawda okazał się łatwym szczytem, tym niemniej mam satysfakcję z przekroczenia o 120 metrów mojego dotychczasowego rekordu (pieszo) – Ichuul, 2961 m n.p.m.

Libańska para proponuje mi powrót samochodem.
– Wracasz z nami? – pyta Libańczyk.
– Dzięki. Jeśli to dla was nie kłopot.
Chętnie korzystam z zaproszenia do podwiezienia samochodem. Będę miał więcej czasu na poznanie Becharre i okolicy. Libijczycy są bardzo uprzejmi. W drodze powrotnej częstują mnie ciasteczkami, później migdałami i cukierkami, nawet chcą się dzielić wodą! Opowiadam im swoje poranne przygody z zaliczaniem różnych szczytów. Zastanawiam się przy okazji, co właściwie miał na myśli taksówkarz, proponując mi wycieczką na Qurnat za 35.000 funtów. Może chciał mnie zawieźć na szczyt?!
W okolicy "sfinksa" spotykamy grupę plecakowiczów. Sądząc po ubraniu i sprzęcie – nie-Polacy. Kierowca pyta, czy niczego nie potrzebują, czy mają wodę, itd. Godny naśladowania opiekuńczy stosunek miejscowych do turystów! Na wprost nas wyrasta olbrzymia chmura a za nią nadlatują kolejne. Wrażenie niesamowite. Po jednej stronie drogi ciężkie skłębione zasłony ;-) , po drugiej błękitne niebo i słońce. Zmiana pogody odbywa się błyskawicznie. Wpadamy w biały tuman, samochód zwalnia, widoczność kilkanaście metrów. Zimne powietrze wdziera się do środka, kierowca uruchamia wycieraczki. Płyniemy przez mlecznobiałą przestrzeń kilka minut i w końcu wypadamy na oświetlone popołudniowym słońce zbocze. W pobliżu górnej stacji tele-ski skręcamy w lewo. Libańczyk zatrzymuje się, gdy jego towarzyszka wskazuje mu jakieś zwierzątko wśród skał. Mężczyzna wysiada z samochodu, grzebie w bagażniku. Dziewczyna zaś uśmiecha się do mnie. Dalszy ciąg jest łatwy do przewidzenia. Libańczyk wyciąga strzelbę, ładuje, składa się do strzału i... pudło! Znów celuje i znów pudło. Zając, czy jakieś inny gryzoń nic sobie z huku nie robi. Libańczyk strzela jeszcze parę razy, bez rezultatu.
– Just for fun – mówi na koniec jakby się tłumacząc.
Ruszamy dalej. Sytuacja uświadamia mi, że każdy mieszkaniec Libanu może mieć przy sobie broń, nawet, jeśli nie wygląda na myśliwego. Ten "mój", jak widać, był raczej niedzielnym myśliwym ;-) Rozstajemy się przy kapliczce. Oni zjeżdżają ku dolinie Bekaa, ja schodzę asfaltem ku serpentynom. Niedługo, zresztą. Po chwili zabiera mnie dziadek do Becharre.
– Comment ca va?
– Bien!
Milknę. Niewiele pogadamy, bo ja po francusku nie za bardzo. Gdy wjeżdżamy do miasteczka, góry i dolina zasnute są już chmurami i mgłą. Tak więc – udało mi się z pogodą!
Wieczorem robię zakupy na następny dzień. Zamierzam wyjść wcześnie rano. W hotelu rozsiadam się w patio pod zwisającymi kiściami winogron. Piję kawkę. Dochodzę do wniosku, że jest mój wyjazd jest bardzo udany a Liban – super krajem.
Jutro będzie Święta Dolina, ale to już inna bajka ;-)


Następny dzień Powrót do Wstępu Powrót do Strony głównej