Dzień: [1-2] [3-4] [5] [6] [7] [8] [9] [10] [11] [12] [13] [14] [15] [16] [17] [18] [19] [20] [21] [22] [23] [24] [25] [26-27-28]
Czepiam się | Dworzec i kanał moczowy w Homs | Zwiedzamy muzeum w Palmirze | Buntuję się | Fide szuka męża | Noc w ruinach amfiteatru
Rano, przed opuszczeniem hotelu, odbywam "trudną" rozmowę z Darkiem. Przedstawiam mu swoje krytyczne uwagi co do dnia wczorajszego (można było sprawdzić wcześniej, czy Cytadela jest otwarta) i dnia dzisiejszego (podjął się kupić chleb – nie było...). OK.
Jedziemy najpierw do Homs. Dworzec autobusowy będący tam jednocześnie bazarem wywiera na mnie niesamowite wrażenie. Nie dający się wprost wyrazić hałas, muzyka z kaset, ryk klaksonów autobusów. Musimy krzyczeć do siebie, by się porozumieć. Odbywamy wycieczki do WC w dwóch turach. Czegoś takiego jeszcze nie widziałem – w ubikacji znajduje się głęboki na pół metra i szeroki na 40 centymetrów kanał wypełniony moczem. Nieprawdopodobne! Staram się nie oddychać, lecz pełny pęcherz nie pozwala na ucieczkę. Na zewnątrz dłuższą chwilę dochodzę do siebie.
Przesiadamy się do "rodzinnego" autobusu. Pakujemy bagaże na dach; do autobusu co chwilę wpadają mali chłopcy proponując napoje, cukierki, nawet grzebienie. Jedziemy. To już prawdziwa pustynia. Szarożółty krajobraz rozciągający się po horyzont wypełniony jest kamieniami i małymi kępkami roślinności. Od czasu do czasu mijamy osadę beduińską złożoną z kilku czy kilkunastu namiotów a raczej płacht zawieszonych na żerdziach. Kobiety w czadorach siedzą przy kociołku lub przeganiają owce na nowe "pastwisko". Jak te zwierzęta potrafią się tu wyżywić? – nie rozumiem. "Klimatyzacja centralna" czyli otwarte okna to tylko pozór komfortu – gorące powietrze parzy nasze twarze – jest z 50 stopni. W połowie drogi gratisowa cola fundowana przez kierowcę. Jedziemy dalej. Pojawiają się nowe pustynne elementy – bazy wojskowe z rzędami transporterów i czołgów w barwach ochronnych. Ile sprzętu było dobrze zamaskowanego wśród skał – tego nawet i Izraelczycy nie wiedzą.
Wysiadamy w Palmirze pod Muzeum Archeologicznym. Zainteresowana trójka (ja, Beata, Andrzej) podejmuje próbę wejścia na ISIC (15 SYP zamiast 150 SYP). Ja mam legitymację Mateusza a Andrzej – Darka. Kasjer przyczepia się do sposobu wypełnienia danych, sprzeczamy się i ostatecznie wchodzimy za łączną kwotę 300 SYP. Obsługa muzeum zaprasza nas na herbatę (tę słodką). Beata przedstawia mnie jako swojego męża, ja dodaję, że mamy 8 dzieci. Taka gadka z miejscowymi powtarza się w przyszłości jeszcze wielokrotnie. Mam mieszane uczucia. Samo muzeum nie zachwyciło mnie – mnóstwo posągów i dekoracji z piaskowca. Trzeba jednak tu zajrzeć, by mieć pełne wyobrażenie o Palmirze (z podobną sytuacją: ruiny + muzeum z najlepszymi okazami można się zetknąć w Pompejach, Muzeum Archeologiczne w Neapolu czy też w Muzeum Archeologicznym w Syrakuzach). Jest i miły akcent – z opisów dowiadujemy się, że część eksponatów ujrzała ponownie światło dzienne dzięki pracom polskich archeologów.
Zakupy przeciągają się niemiłosiernie, Andrzej chce kupić "antyczny" naszyjnik za 85 USD, ja żółwia, inni wodę, widokówki, karty telefoniczne... Chodzimy całą grupą, co przedłuża zakupy. Darek ścina włosy, Andrzej idzie na zakupy jedzeniowe. Później na zakupy idzie Dorota z Jarkiem a czas leci i do zachodu słońca na Cytadeli jest go wciąż mniej. W końcu wybucham i mówię, że mam dość takiego braku zorganizowania, i że będę sobie radził sam (jedzenie i zwiedzanie). Przecież można ustalić wolną godzinę i miejsce zbiórki!
Brakuje czasu – bierzemy taksówkę, by wjechać na górującą nad Palmirą Cytadelę tuż przed zachodem. Jest pięknie, rozpościera się przed nami panorama współczesnej Palmiry – miasta Tadmur, a nieco na prawo ruiny starożytnego Kwiatu Pustyni. W promieniach zachodzącego słońca dostrzegamy Wielką Kolumnadę, Bastion Arabski i Teatr. Nie widać tego, co jest skryte pod powierzchnią Tadmur – znajduje się tu ponoć największe syryjskie więzienie z kilkudziesięcioma tysiącami więźniów. Lecz oto coś się zaczyna dziać. Od strony pustyni zbliża się potężna chmura burzy piaskowej. Staram się na kolejnych klatkach filmu uwiecznić to zjawisko. Chmura stopniowo pożera ruiny i zbliża się do Cytadeli. Po chwili wszystko ginie we mgle pyłowej. Niesamowite. Turyści w pośpiechu i w nieoczekiwanych ciemnościach pakują się do samochodów, my urządzamy krótki piknik pod bramą Cytadeli.
Wracamy na piechotę – jest noc, wieje wiatr. Grupa syryjskich kobiet siedzących w ogrodzie zaprasza nas do siebie. Przedstawiamy się. Jest wśród nich "mama" – nestorka, zaś gwiazdą jest 17-latka Fide. Ujawnia, że lubi biznesmenów i jej zainteresowanie skupia się na Andrzeju. Andrzejowi aż błyszczą oczy, zabawia ją rozmową, zaprasza do Polski. Hm... Dostajemy herbatę i daktyle. Pojawiają się mężczyźni, bracia i mężowie, ale nie uczestniczą w spotkaniu. Wstydzą się, czy co? Przekazuję na ręce "mamy" mały prezencik z Krakowa – grafikę z Wawelem.
Nie udaje się zanocować tu w ogrodzie, wstępujemy do następnego Araba – dużo bogatszego. Tym razem jest to, według mnie, wproszenie się na herbatkę – nie podoba mi się to. Zresztą herbata się opóźnia i opóźnia. Padają pod adresem gospodarzy niewybredne uwagi po polsku. Wstydzę się za nas.
Gdzie by tu spać? Jarek z bolącą nogą i żoną zostają w hotelu, my około 23:00 idziemy do ruin. Śpimy w amfiteatrze. Sceneria jest niepowtarzalna. Wieje dość silny wiatr i namawiam Darka na miejsce za sceną. Beata z Andrzejem zostają na oświetlonej światłem księżyca scenie. Piasek niesiony wiatrem wciska się wszędzie i odczuwam przewagę śpiwora typu mumia nad moim – Darek schował się cały w środku, ja z głową opartą na plecaku rozmyślam o skorpionach. Około 3:00 zjawia się Zenobia (Beata), która wystraszywszy Andrzeja przeniosła się do nas ze względu na... wiatr. Nad ranem dołącza do nas Andrzej.