Dzień: [1] [2] [3] [4] [5] [6]
Co się komu podoba? | Przejazd wśród winnic | Urocze miasteczko | Festyn w Trenczynie | Niech się wypchają! | Niespodziewanie dużo nowości
– I jak? Podobała ci się Bratysława? – pytam Renatę rano.
– No... tak...
Hm... Nie takiej odpowiedzi oczekiwałem. Nie widzę na twarzy Renaty entuzjazmu, ale przyznaję: ma rację. Mam podobne odczucia. Bratysława wydaje się mniej interesująca niż Budapeszt i Wiedeń. Brakuje tu malowniczości stolicy Węgier lub dostojeństwa miasta Franciszka Józefa. Czyżby atrakcyjność miasta była uzależniona od jego wielkości? Słowacja jest najmniejsza z tych trzech krajów, a jej stolica wygląda cokolwiek zaściankowo. Liczy sobie raptem 480 tysięcy mieszkańców. Ale i tak jestem zadowolony z tego, co widziałem. Zarówno tu, jaki w pozostałych miastach. Po raz kolejny okazało się, że powrót do poznanych wcześniej miejsc przynosi nowe odkrycia. W przypadku Bratysławy był to Niebieski czy też Błękitny Kościół.
Tak się zastanawiam, co powoduje, że jakieś miasto mi się podoba lub nie podoba. I dochodzę do wniosku, że nie ma jednej cechy czy własności miasta, którą mógłbym porównywać lub wyceniać. Cenię sobie spójny charakter miasta jednolitość stylów. Pamiętam swoje zachwyty nad Weroną, kiedy to z tarasu górującego nad miastem ujrzałem niekończące się morze dachów pokrytych czerwoną dachówką. Podobnie było w Sighisoarze w Rumunii a także w Sighnaghi w Gruzji. Zachwycałem się również miastami, w których domy pomalowane są na podobny kolor. Mam na myśli „różowe” miasta – Jaipur (Indie) i Marrakesz (Maroko), „błękitne” miasta – Jodhpur (Indie) i Tetuan (Maroko) oraz „złote” miasta – Jaisalmer (Indie) i Masuleh w Iranie. Ale także zauroczyły mnie miasteczka z różnokolorowymi domami, przykładowo Bosa na Sardynii, Chiapa de Corzo w Meksyku i Valparaiso w Chile. Nie zapominam też o pełnych uroku „białych” miasteczkach w Grecji (takie jak na Santorynie).
Dość tych rozmyślań, czas się zbierać. W recepcji odbieramy depozyt i szybkim krokiem ruszamy. Tym razem podjedziemy tramwajem na dworzec kolejowy, byleby tylko zdążyć kupić jeszcze bilety w automacie. W ostatnim momencie wskakujemy do tramwaju (przejazd 1,10 euro). Bilety na pociąg REX na 7:55 kupujemy po 2,55 euro. Jak się okazuje, nasz pośpiech skutkuje możliwością skorzystania z nieco wcześniejszym pociągiem. Na wszelki wypadek zaczepiam konduktora i upewniam się, że kupione bilety ważne są i w tym pociągu.
Przejazd do Trnawy trwa mniej więcej 40 minut. Krajobrazy za oknem można by określić mianem zwyczajnych, gdyby nie to, że w paru miejscach widoczne są winnice. To dla mnie nowość, raczej nie kojarzyłem Słowacji z winem. A tu się okazuje, że kraj ma całkiem długą historię winiarstwa. Winnice na południu współczesnej Słowacji istniały już w XIII wieku, w ciągu wieków wyhodowano nawet nową odmianę winnorośli devin. A napoleoński żołnierz nazwiskiem Hubert, wracając spod Moskwy, ponoć zakochał się w bratysławskiej siostrze szpitalnej i po rekonwalescencji osiedlił się tutaj. A że brakowało mu francuskich trunków, wprowadził na lokalny rynek wina musujące produkowane według znanej mu technologii.
Opis Trnawy
Wysiadamy na niewielkiej stacji i wraz z innymi pasażerami kierujemy się stroną centrum. Niewielkie miasteczko rozłożyło się u stóp góry, na której widoczny już z daleka jest zamek Trenczyn. Nie wygląda z tej perspektywy zbyt imponująco: kilkudziesięciometrowy odcinek murów obronnych z okrągłą basztą i kilkupiętrowym budynkiem powyżej z czworoboczną wieżą na dalszym planie. Wiem jednak, że zamek jest bardziej rozbudowany po drugiej stronie wzgórza.
– Chciałabym się najpierw napić kawy – zaznacza Renata i dodaje: muszę się dobudzić.
– Proponowałem ci rano kawę...
– Ale chciałabym teraz.
– Dobrze.
Miasteczko, jak łatwo się domyślić, ma wyraźnie turystyczny charakter. Przy głównej ulicy, Mierové námestie, i na placu przed kościołem pw. św. Franciszka Ksawerego (Piaristický kostol sv. Františka Xaverského) trwa duża impreza. Na scenie występuje ludowy zespół, a wokół rozłożyło się kilkadziesiąt kramów i straganów z lokalnymi wyrobami.
– Prawie jak górale – komentuję przyśpiewki zespołu.
Kręcimy się przez dłuższą chwilę między straganami. Są tu słodkie małe rogaliki i wielkie bochny chleba, są suszone kiełbasy i płaty boczku dojrzewającego w promieniach wrześniowego słońca. Powiązany w warkocze czosnek i stosy suszonej czerwonej papryki dopełniają całości. Jest oczywiście piwo oraz inne trunki serwowane z beczek. Wszystko czego mniej lub bardziej potrzebują turyści w tej chwili. Przyjechała nawet ze stolicy słowacka telewizja. Technicy rozkładają kable i sprzęt.
– Podoba mi się tutaj – stwierdzam i dodaję: Cieszę się, że tu przyjechaliśmy.
Lubię takie kameralne miasteczka z kilkoma zabytkowymi ulicami, na których koncentruje się życie mieszkańców. Zachwycam się zawsze wtedy barokowymi, klasycystycznymi lub secesyjnymi kamienicami przykrytymi dachami z czerwoną dachówką, knajpkami i wystawionymi w kawiarnianych ogródkach stolikami, kolorowym tłumem. Kręcimy się jeszcze przez chwilę po placu, podchodzimy do fontanny Marka Aureliusza, która z czasami rzymskimi niewiele ma wspólnego, jakoże została zbudowana w 2018 roku. Na marmurowym bloku umieszczono inskrypcję: Pamätaj, že každý stráca len ten život, ktorý prežíva a prežíva len ten, ktorý stráca. Fani łaciny mogą tę myśl rzymskiego cesarza i filozofa przeczytać po drugiej stronie: Memento tamen neminem aliam amittere vitam quam ipsam eam quam vivat neque aliam vivere quam eam quam amittat. Trudno się nie zgodzić z tym stwierdzeniem.
Oglądamy jeszcze ustawioną pośrodku niewielkiego skweru 18-metrową kolumnę podobną do tej w Tarnawie. Morový stĺp, czyli kolumna morowa została postawiona w rok po zakończeniu epidemii dżumy, która nawiedziła miasto w 1710 roku. Wiedeńscy mistrzowie, którzy wówczas pracowali nad odbudową pobliskiego kościoła św. Franciszka wyrzeźbili, niejako przy okazji, pomnik Świętej Trójcy, obecnie zwieńczający kolumnę. Czy hrabia Mikuláš Ileszhazi, który zasponsorował to dzieło, mógł przeznaczyć fundusze na kanalizację miejską, która ograniczyłaby przyszłe zarazy? Nie wiem.
– To idziemy na górę? – pyta Renata.
– Chciałaś się napić kawy.
Siadamy w kawiarni obok kościoła i przy cappuccino spędzamy najbliższe pół godziny, obserwując wielobarwny tłum.
Czas jednak goni, ruszamy w stronę zamku. I tu zaczynają się schody (Farské schody). Jest ich kilkaset i prowadzą w górę zadaszonymi podcieniami. Jeszcze jeden zakręt i przed nami wyrasta kościół farny pw. Narodzenia Panny Marii (Kostol Narodenia Panny Márie). Zaglądamy na chwilę do środka, tu XIX-wieczny ołtarz, malowany sufit z licznymi scenami pastoralnymi i biblijnymi oraz interesujące ołtarze boczne odgrodzone od nawy pięknie zdobionymi kutymi kratami.
Mamy teraz możliwość spojrzeć po raz pierwszy na Trenczyn z lotu ptaka – przed nami rozpościera się panorama miasta.
– Następnym razem wynajmiemy awionetkę – mówię, patrząc na samolocik latający nad miastem. – Będzie lepiej widać.
Brukowaną drogą, mijając dwie przysadziste wieże okrągłe wieże, dochodzimy do wieży bramnej trenczyńskiego zamku. Za nią, jak się spodziewałem, kasa. Kilkanaście euro za wejście do zamku wydaje się nam jednak być wysoką ceną. Ze zdjęć zgromadzonych w internecie wynika, że wewnątrz, w salach muzealnych znajdują się zbiory broni, parę obrazów i generalnie jest tam pusto.
– Za wstęp na ten plac przed zamkiem mam też płacić 12 euro? – dziwi się Renata.
– Niech się wypchają – mówię i proponuję: Chodź, obejrzymy zamek z drugiej strony.
Wycofujemy się pod kościół i ścieżką przez lasek docieramy do południowo-wschodniego zbocza góry. Tu można wejść do donżonu (znajduje się tu również kasa), a ci, którzy zdecydują się kupić bilet, mogą przejść dalej mostkiem nad fosą do zamku. My ograniczamy się do przejścia dalej wśród wzdłuż zewnętrznych murów.
– Pójdziemy teraz coś zjeść, tak? – pytam, patrząc na zegarek. – Mamy jeszcze półtorej godziny.
Szukając tańszej knajpki, zapędzamy się pod hipermarket, ten jednak okazuje być otwarty w sobotę jedynie do 14:30. Zły jestem, bo przydałoby się coś kupić na drogę do jedzenia. Obiad zjadamy w okolicach dworca w dość miłej knajpce. Tylko dlaczego panienka obsługująca nie rozumie prostego „I’d like something to eat”?
Do odjazdu zostało pół godziny. Niestety w pobliżu dworca nie ma sklepu spożywczego, a półlitrowa butelka z automatu kosztuje 10 zł.
– Zostań tu z bagażami, ja pobiegnę do sklepu – mówię. – To chwilę potrwa.
Gdy zziajany po półtorakilometrowym biegu docieram na miejsce, okazuje się, że supermarket został dziś zastąpiony… hotelem. Młodzi miejscowi kierują mnie do otwartego Auchana po drugiej stronie dworca. Znów bieg, tym razem dłuższy, wpadam do środka i kupuję dwie duże wody i dwulitrową colę. Może przesadziłem z tymi zapasami, nieważne. Wracam do Renaty. FlixBus spóźnia się 10 minut, dając mi czas na przebranie się.
Podróż do Krakowa potrwa 5 godzin, wystarczający czas by podsumować ostatnie dni.
A zatem mamy za sobą trzy środkowoeuropejskie stolice. Prawdę mówiąc, nie spodziewałem się, że zobaczę tak dużo nowych miejsc w tych miastach. W Wiedniu był to pałac Hofburg i Biblioteka, Narodowa, w Budapeszcie termy i zamek Vajdahunyad. A także Kościół w Skale. W Bratysławie natomiast po raz pierwszy zobaczyłem Błękitny Kościół. Wygląda jednak na to, że stolica Słowacji ma najmniej do zaoferowania. Teraz byliśmy w dwóch mniejszych miasteczkach: Tarnawie i Trenczynie. Mogłoby się wydawać, że będzie tam jeszcze mniej ciekawych rzeczy. A jednak! Pomimo ich, że tak powiem, kameralnego charakteru, nie byliśmy zawiedzeni. Przynajmniej ja.
Pod względem finansowym wyjazd nie był ekstremalnie tani ani nadmiernie drogi. Niecałe 2400 złotych za dwie osoby to akceptowalny wydatek podczas 6-dniowego objazdu. W końcu to Europa Środkowa…