Dzień: [1] [2] [3] [4] [5] [6] [7] [8] [9] [10] [11] [12] [13]


Taif – Al Baha – Albashear – Sabt Al Alayah

czwartek, 9 III 2023


Gdzie ja właściwie jadę?! | Taif mnie nie zachwyca | Pierwszy autostop; idzie dobrze | Nie zawsze jest prosto... | Oni są naprawdę uprzejmi | Nocleg w parku


Medina w Taif

Budzik nastawiony na 4:30 wyrywa mnie ze snu. Długo nie pospałem. Wciąż jeszcze czuję lekki stres związany z wczorajszą przygodą z komórką. Nie jestem pewien, czy naprawa wykonana przez saudyjskiego eksperta od smartfonów pozwoli komórce przeżyć najbliższe dni. W każdym razie jest naładowana, podobnie jak akumulator aparatu i wszystkie powerbanki. Mogę ruszać dalej! Kawa, kawałek czekolady i wychodzę z pokoju, zostawiając klucze na łóżku. Do dworca mam około 50 minut szybkiego marszu.

Jest jeszcze całkiem ciemno, gdy wchodzę do budynku SEPTCO. W poczekalni kilkadziesiąt osób. Nawet tu dostrzegam segregację płciową: kobiety gromadzą się po prawej stronie. Odjeżdżające autobusy są zapowiadane po arabsku i po angielsku, jednakże ten drugi komunikat jest na tyle podobny do arabskiego, że go w ogóle nie rozumiem. O 6:20 wraz z grupką pasażerów zajmują miejsce w autobusie. Gdy wyjeżdżamy na ulicę Dżeddy, świta. Lecz ku mojemu zaskoczeniu zamiast na wschód kierujemy się na północ. Utwierdzam się w przekonaniu, że wsiadłem do autobusu jadącego do Mediny zamiast do Taif. "Że też mi zawsze się musi coś przytrafić!"– złoszczę się w duchu. A jednak, po paru kilometrach skręcamy w prawo i jedziemy drogą na wschód. Zapytany przeze mnie pasażer wyjaśnia, że autobus jedzie do Rijadu. "Mam nadzieję, że ma przystanek w Taif" mruczę i od tej chwili cały czas śledzę położenie na mapie.

Jeszcze przed wyjazdem wiedziałem, że autobusy jadące do Taif omijają Mekkę, nie zdawałem sobie natomiast sprawy z tego, że aż tak bardzo nadkładają drogi. W rezultacie, zamiast 170 kilometrów, musimy przejechać 220 km. Host zapowiedział, że górskie widoki będą zachwycające. Na razie są... zwyczajne. Rozległe, kamieniste przestrzenie z coraz wyższymi wzgórzami w sporej odległości. Mijamy Mekkę od północy i w miarę, jak zbliżamy się do Taif, gór przybywa. Przed nami pasmo górskie Hidżaz (Jibāl al-Ḥijāz). Ciągnie się wzdłuż wybrzeża czerwonomorskiego na długości 2000 kilometrów od Suezu po Aden. Najwyższy szczyt, Dżabal an-Nabi Szuajb (3666 m n.p.m.) wznosi się już na terenie Jemenu.

Na dworcu w Taif jesteśmy o 9:00. Ignoruję nagabywania miejscowego taksówkarza i idę na skróty w stronę centrum miasta. Na zakręcie mijam umieszczony na podwyższeniu samolot saudyjskich sił zbrojnych i wchodzę do starszej części miasta. Taif nie sprawia na mnie wyjątkowego wrażenia. Jest zwyczajnie zwyczajny. Chociaż to stosunkowo duże miasto (700 tys. mieszkańców), nie widzę tu zbyt wielu nowoczesnych budynków z zachwycającą architekturą, ani starych, zabytkowych domów. Przemieszczam się mało ciekawymi uliczkami na południe. Nie spotykam tu turystów, miejscowi zajmują się codziennymi sprawami. Robią zakupy w małych sklepikach, rozmawiają ze spotkanymi znajomymi na ulicy. Praktycznie nie spotykam kobiet. Uwagę zwracają piękne metalowe kraty w drzwiach. Interesujące są gliniane zbiorniki na wodę ustawione na chodniku. Kiedyś wypełniane codziennie przez woziwodę, dziś, po doprowadzeniem wody bieżącej do domów, praktycznie nie używane. Z ciekawostek odnotowuję półtorametrowe sadzoni bananowca wystawione do sprzedaży przed sklepem spożywczym.

Przed wyjazdem poczytałem co nieco o Taif i zorientowałem się, że najciekawsze miejsca są… poza miastem. Jakieś 40 kilometrów na północny wschód od miasta znajduje się Sūq ʿUkāẓ, jedno z największych i najbardziej znanych targowisk z czasów jeszcze przedislamskich, a jednocześnie stanowisko archeologiczne z petroglifami. Nie wybieram się tam jednak. Pierwotnie rozpatrywałem nocleg na terenie parku narodowego Sayed, około 8 kilometrów na wschód od Taif, ale ponieważ dostałem się do miasta już rano, jest oczywiste, że daruję sobie to miejsce. Ponoć w Taif, czy raczej na jego peryferiach, znajduje się kolejka linowa, którą można wyjechać wysoko w góry i podziwiać panoramę miasta. Takie udogodnienia są jednak poniżej moich ambicji, więc i tym razem nie skorzystam. Przewodniki po mieście zachęcają do odwiedzenia parku Arruddaw na południu miasta, oznaczałoby to jednak dwugodzinny spacer. A ja intuicyjnie czuję, że powinienem jechać dzisiaj jak najdalej na południe w kierunku Abhy. Dozowniki wody, Taif

Jest kwadrans po dziesiątej, gdy ustawiam się na stopie przy wylotowej drodze. Dziesięć minut później siedzę w samochodzie. Zabiera mnie facet jadący do Al-Sir. To tylko 20 kilometrów, ale grunt to wydostać się z miasta. Przy wsiadaniu upewniam się, czy weźmie mnie za darmo. Na forum Travelbit Małgosia Maniecka pisała, że autostop w Arabii Saudyjskiej wygląda na bezproblemowy. Początek okazał się łatwy, zobaczymy, jak będzie. Droga na południe jest wygodna (jak większość dróg w królestwie Sauda), dwujezdniowa trasa prowadzi przez górzyste okolice. Ruch na drodze jest niewielki, pędzimy z prędkością 120 kilometrów na godzinę.

Na kolejną okazję czekam nieco dłużej, bo z pół godziny. Tym razem zabiera mnie 25-latek. Jest bardziej rozmowny i sympatyczny, jedzie aż do Al-Bahah, to niemal 200 kilometrów dalej. Załatwiał jakieś sprawy rodzinne w Taif.
– Skąd jesteś? – to pytanie prawie zawsze będzie się powtarzać.
– From Poland, Bolanda.
Chłopak wypytuje mnie, co tu robię, czy tu pracuję. Opowiadam o swojej podróży i planach na Arabię Saudyjską. W pewnym momencie skręcamy na stację benzynową.
– Czas na modlitwę – mówi Saudyjczyk.
– Poczekać w samochodzie?
– Nie. Możesz iść ze mną.
Wstępujemy najpierw do sklepu, chłopak kupuje dwa zapakowane sandwicze, podaje mi jeden z nich.
– Nie, nie trzeba. Nie jestem głodny – protestuję, ale chłopak nalega.
Mijamy niewielki meczet i stajemy przy urwisku. Poniżej roztacza się szeroka dolina. Jej zielony kolor kontrastuje z otaczającymi ją szaro-brązowymi górami. Tu, w dole, rozłożyły się liczne, choć niewielkie wioski, widzę wiele kamiennych domów i wież strażniczych.
– Zjedz kanapkę – mówi chłopak.
Wiem, że nie zje swojej, póki ja nie napocznę mojej. Robimy sobie później selfie i chłopak idzie do toalety z pakunkiem, który wziął z samochodu. Po 10 minutach wraca obmyty i przebrany w długą białą galabiję.
– Teraz idę do meczetu pomodlić się.
Mam chwilę dla siebie, mogę zastanowić się, co dalej. Jak na razie wszystko idzie dobrze, autostop działa. Jest, co prawda, już 13:30, będę chciał stopować do oporu. W pobliżu al-Bahah znajduje się wioska tradycyjna, spróbuję się tam dostać i tam prawdopodobnie przenocuję.
Chłopak wraca, jedziemy dalej. Stopniowo wjeżdżamy coraz wyżej w górę, osiągając niemal 2200 m n.p.m. Góry wokół bezleśne, pozbawione prawie roślinności. Czasem w obniżeniach widać parę akacji i innych krzewów. Pół godziny później dojeżdżamy do jego rodzinnej miejscowości, Tu, w Al-Bahah, żegnamy się, dziękuję za wspólną drogę.
Pamiętam, że na Google Maps to miasto było zilustrowane interesującymi fotografiami. Teraz jednak nie za bardzo kojarzę, co tu jest ciekawego. Miejscowy zapytany o to wybucha śmiechem.
– Mieszkam tu od urodzenia i wiem, że naprawdę nie ma tu nic ciekawego. Zwykłe miasto.

Trudno, może zdjęcia nie były związane bezpośrednio z Al-Bahah. Pozostaje mi ta tradycyjna kamienna wioska pochodząca z VIII wieku. Jest wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO i znajduje się jakieś 30 kilometrów na południe. Tylko, jak się ona nazywa?! Moja mapa offline (MapsMe) podaje trzy zlatynizowane nazwy tej miejscowości: Thee Ajn, Zee Ain i Dhee Ain. Raczej nierozpoznawalne dla miejscowych. Wstępuję do sklepu, prosząc, by na kawałku białego kartonu pozyskanego ze śmietnika napisali po arabsku nazwę tej miejscowości. Po 15 minutach trzech młodych Arabów poddaje się. Nie tylko nie znają tej wsi, ale i nie potrafią znaleźć jej na swoich mapach w komórkach.
– Dziękuję, poradzę sobie – żegnam się i wychodzę.
W chwilę później na rondzie trafiam na kierunkowskaz z nazwą angielską (Thy Ain Village) i arabską, a gość z kolejnego sklepu przepisuje arabskie znaczki na karton. Dzięki! Ustawiam się na wylotówce w kierunku wioski i czuję, że nic z tego nie będzie. Jest do niej około 40 kilometrów krętej górska trasa, a ruch – jak na pustyni: samochód przyjeżdża raz na pięć minut, nawet nie zwalnia. Obok budowana jest nowa droga w kierunku obwodnicy, być może stamtąd jest lepszy dojazd, nie ma od kogo uzyskać informacji. Wracam do planu B – odpuszczam wioskę, mając nadzieję, że podobne jeszcze zobaczę. Zawracam do centrum, po drodze mijam parę tradycyjnych kamiennych domów, co utwierdza mnie w przekonaniu, że ta architektura jest tu popularna.
Dość szybko łapię stopa.
– Jadę do Abhy, ale może jedziesz do Albashear lub Namaz? Każde miejsce mi pasuje…
– Tylko do Baldżuraszi.
Nie wiem, gdzie to jest, ale mówię:
– Ok. Ale ja autostopuję, jadę for free.
– 100 riali.
– Sorry, ja jeżdżę for free. Hitch-hiking – pokazuję kciuk – You understand?
– 50 riali.
Kręcę głową i odsuwam się.
– Okej, wsiadaj.
Facet niewiele mówi po angielsku, więc rozmowa jest zdawkowa. Próbuję coś opowiadać o drodze, ale w końcu milknę. Zaczyna zmierzchać i widzę, że będzie coraz trudniej z dalszym stopem. Baldżuraszi jest zaledwie 30 kilometrów dalej. Drogo sobie chciał policzyć za podwózkę po swojej trasie. Wieża strażnicza, Asir

Kolejny kierowca jest bardzo sympatyczny. Pyta, skąd jestem, czym się zajmuje, jak jest w Polsce, co chcę tu robić. Wymieniamy się numerami WhatsAppa. Droga jest pełna zakrętów, mrok za oknem nie pozwala na podziwianie dzikich gór. Przekraczamy przełęcz 1950 m n.p.m. i zaczynamy zjeżdżać do Kahatham. Chociaż to cel jego podróży, to postanawia mnie wywieźć aż do Albashear.
– Stamtąd będzie ci łatwiej znaleźć okazję.
– Naprawdę nie trzeba…
– To żaden problem dla mnie, mam czas.
Podrzuca mnie na parking przy stacji benzynowej, żegnamy się.

Jest koło 20:00, dawno już zapadła noc i zaczynam się rozglądać za miejscem do spania. Po przeciwnej stronie drogi jest jakiś hotel, ale jego trzy gwiazdki skutecznie mnie odstraszają. Okolica wygląda nieciekawie, aby rozbić namiot, musiałbym odejść jakiś kawałek. Z braku lepszego pomysłu stopuję dalej. I... udaje się! Saudyjczyk zabiera mnie. Podaje nazwę jakiejś miejscowości, do której zmierza, ale ja nie za bardzo wiem, gdzie to jest. W każdym razie jedziemy.
– Jak cię zobaczyłem tutaj, że tak stoisz po ciemku, to pomyślałem, że trzeba ci pomóc.
– Dziękuję bardzo, to miłe. W ogóle trafiam na bardzo pomocnych ludzi w Arabii Saudyjskiej – podlizuję się.
Kierowca jest fanem piłki nożnej, rzecz jasna chce pogadać o Lewandowskim, o transferach piłkarzy.
– Znasz Ronaldo? – wypytuje mnie.
– Jasne – kiwam głową, chociaż piłka nożna zupełnie mnie nie interesuje.
– No! Teraz jest w FC Al Nassr. Arabia Saudyjska! Mamy go u siebie!
To chyba dobrze. Ale wolałbym porozmawiać na bliższe mi tematy. Pytam o życie tutejsze życie, jak mu się powodzi. Słucham jego opowieści, zerkając na krajobrazy. Niewiele widać, w każdym razie teren jest wciąż górzysty.
– Mam ze sobą namiot i, jeśli możesz, wysadź mnie w jakimś dobrym miejscu – proszę.
– Zawiozę cię do parku Shibanah albo innego miejsca. Muszę pomyśleć.
– Dobrze.
Saudyjczyk dzwoni do domu, uprzedza, że niedługo będzie na miejscu. Potem mówi mi, że w górach są dzikie zwierzęta i pyta, czy się nie boję.
– No, raczej nie. Nie ma tu lwów ani szakali…
– Ale są małpy i dzikie psy. To może być niebezpieczne.

Znów wjeżdżamy w górę. To już 2200 m n.p.m. Oczywiście, niejednokrotnie, jeździłem po wyższych górach, choćby na Wyżynie Tybetańskiej, gdzie droga przekraczała 5100 m n.p.m. i na Altoplano, gdzie były przełęcze po 4900 m n.p.m. Arabia Saudyjska kojarzy się raczej z pustynią niż z wysokimi górami, więc górska jazda jest i dla mnie przyjemnością. Mój kierowca ma czasem problem z angielskim słówkiem i wtedy korzysta z translatora. To stresujące dla mnie chwile. Pędzimy przez noc przynajmniej setką, on wpisuje zdania po arabsku do smartfonu, czasem tylko zerkając przed siebie. Droga do Albashear

Zjeżdżamy już do doliny Al Ain, w której położone jest Sabt Al Alayah. Przejeżdżając przez Shibanah Wild Park Sabt Alalayah, który znajduje się dwa kilometr od centrum, widzę psy kręcące się na poboczu drogi.
– To właśnie zagrożenie tymi psami miałem na myśli – mówi chłopak – w mieście pokażę ci lepsze miejsce do spania. Jest w innym parku, tam jest naprawdę bardzo ładnie i bezpiecznie.
– A można się legalnie tam rozłożyć?
– Tak. Nikt nie będzie ci przeszkadzać.
– A policja? – upewniam się.
– Nie. Policja nic nie będzie chciała od ciebie, wszystko w porządku. Tu ciężko byłoby ci spać, psy szczekają, nie mógłbyś usnąć.
Zajeżdżamy do centrum miasta. Tu, na parkingu przy Garden Almhayah, zatrzymujemy się. Kierowca wysiada razem ze mną, wchodzimy na teren parku.
– Możesz się rozbić tu na trawniku – pokazuje mi miejsce i powtarza: Nie ma problemu.
Żegnamy się. Zostaję sam. Park jest dość dobrze oświetlony i wszędzie jest dużo przestrzeni pomiędzy nielicznymi drzewami. Ostatecznie wybieram skryte w cieniu krzaków i żywopłotu miejsce pod ogrodzeniem – o tyle dobre, że w tym miejscu nie ma prawdziwej trawy, tylko zielony plastikowy chodniczek. Szybko rozkładam namiot, ustawiając go tak, by wiatr nie wlatywał mi do środka. Z pobliskiego parkingu dobiegają mnie odgłosy rozmów, śmiech młodzieży, która tutaj urzęduje. Jest przecież czwartek, dzień przedweekendowy, że tak powiem. Później zaczynają się popisy kierowców: słyszę ryk silnika i pisk hamulców. Ach, ta młodzież! Kilka samochodów wciąż tu parkuje, stoją z wyłączonymi światłami od godziny. Zastanawiam się, czy to jakieś parki się obściskują, czy też po prostu ktoś na noc tam zaparkował. Zasypiam.

Następny dzień Powrót do Wstępu Powrót do Strony głównej