Dzień: [1] [2] [3] [4] [5] [6] [7]


Seul – Warszawa – Kraków

niedziela, 6 XI 2016


Parę minut lewitacji | Było super ale... krótko


Podjeżdżam na lotnisko, korzystając ze znanej mi już opcji kolejki. Ponieważ mam jeszcze trochę czasu, postanawiam wypróbować lewitowanie. Otóż właśnie tu, na wyspie Incheon, zbudowano krótki, eksperymentalny odcinek kolei magnetycznej. Liczy on 6 kilometrów. Można więc powiedzieć, że jest to niewiele w porównaniu z chińskim Maglevem, który dowozi pasażerów z lotniska w Szanghaju do miasta.
– Nie odpuszczę – mówię do siebie – jest okazja trzeba korzystać!

Zwłaszcza że przejazd jest... darmowy. Krótki, dwuwagonowy pociąg kursuje tam i z powrotem, przy czym na końcowej stacji nie ma potrzeby jej opuszczać. Znajdują się tam tylko tereny przemysłowe. Wsiadam wraz z kilkoma pasażerami i od razu kieruję się na początek składu, czyli do "lokomotywy". Przyjazd jest bezobsługowy, maszynista w tym pojeździe jest zbędny. Ruszamy bezgłośnie i rozpędzamy się. Wyciąg porusza się kilkadziesiąt milimetrów ponad pojedynczą, szeroką szyną. Wyświetlacz podaje aktualną prędkość, maksymalnie osiągamy 100 km/h. Na tak krótkim odcinku rozwinięcie większych szybkości jest niemożliwe. Spędzamy kilka minut na peronie i wracamy. Tyle "wycieczki w przyszłość".

Czas na powrót do kraju odprawiam się i kieruję do bramki. Długie, długie korytarze. W pewnym momencie słyszę melodyjne brzdąkanie i rytmiczne bicie w bęben. To tradycyjna koreańska muzyka w wykonaniu młodzieżowego zespołu, który ustawił się tu i umila podróżnym ostatnie chwile pobytu w Korei. Muzycy ubrani są w tradycyjne stroje: dziewczyny ubrały długie rozkloszowane suknie w kolorze błękitu, różu i żółci; chłopak ma biały ubiór z pomarańczową narzutką. Wyglądają nieco na znudzonych. Odlatuję samolotem Polskich Linii Lotniczych o 11:20. Powoli kończy się mój tramping, jeszcze kilka godzin lotu, jeszcze muszę autobusem (17:45) dojechać do Krakowa.


Generalnie jestem zadowolony z wyjazdu. Tym razem mam jednak poczucie, że było za krótko. Najbardziej się cieszę, że dotarłem na wyspę Jeju i zdobyłem najwyższy szczyt kraju, Halla-san. Kilka dni więcej umożliwiłoby poznanie innych zakątków kraju, być może nawet dotarcie do strefy zdemilitaryzowanej. Chociaż to ostatnie nie wydaje mi się aż taką atrakcją.

Cały czas byłem pod wrażeniem przywiązania Koreańczyków do tradycji. Właściwie na każdym kroku spotykałem ludzi w tradycyjnych strojach. To obserwowane połączenie tradycji i nowoczesności jest podobne do znanych mi już obrazków z Japonii, w której byłem parę miesięcy temu. Chociaż wielokrotnie stykałem się z buddyzmem podczas azjatyckich wędrówek, kolejne wizyty w koreańskich świątyniach i klasztorach nie nudziły mnie. Wręcz przeciwnie: z wielką chęcią je odwiedzałem. Bez wątpienia hitem dla mnie była przechadzka wśród liczących ponad 1300 lat ziemnych grobowców lokalnych królów. Zielone pagórki podświetlone reflektorami wyglądały w nocy zjawiskowo.

Ponieważ jechałem sam, musiałem bazować na dormitoriach, ceny noclegów są tu stosunkowo wysokie. Tym niemniej tramping udało mi się zrealizować w miarę tanio, zamknął się on kwotą 1500 złotych – głównie z powodu taniego lotu współfinansowanego przez program Miles and More. Jeśli miałbym pokusić się o jakieś rady, to uważam, że dobrym pomysłem jest połączenie Japonii i Korei. Kraje te leżą tak blisko, że aż wypada połączyć je w jeden tramping. Co dalej? Zaplanowany mam już na koniec grudnia wyjazd do Afryki. I to Czarnej Afryki. Nie mogę się doczekać tego trampingu!

Powrót do Wstępu Powrót do Strony głównej