Hotel zastępczy ;-) | Herzlich Müllkommen! | "Dzikusy" w klatce | Dzielnica czerwonych latarń | Ciąg dalszy zwiedzania miasta | | | Spacer po Kilonii | Jak wygląda Kanał Kiloński?
Zdaje się, że coraz bardziej uzależniam się od latania. O ile jeszcze kilkanaście lat temu parę lotów w ciągu roku było dla mnie czymś niebywałym, to obecnie domagam się ich znacznie więcej. Apetyt przecież rośnie w miarę jedzenia...
Duża siatka połączeń między Polską a naszym zachodnim sąsiadem oraz bogactwo kulturowe miast niemieckich sprawia, że Niemcy – mimo wszystko – są atrakcyjnym turystycznie regionem. To od Niemiec zaczęła się moja trampingowa przygoda. W 1992 roku jadąc autostopem na Zachód przymierzyłem Zjednoczone Niemcy: od Drezna po Düsseldorf. Później odwiedziłem Berlin, potem przyszedł czas na Akwizgran i Trewir, innym razem byłem w Dortmundzie i Bremie. A ostatnio dwa wypady na południe Niemiec do Memmingen oraz Ratyzbony, Norymbergi i Ulm.
Po wybraniu połączenia lotniczego – znalazłem tanie loty do Hamburga – przyszedł czas na analizę możliwości zwiedzenia czegoś więcej niż sam Hamburg. Korzystając z połączeń FlixBusa, postanowiłem pojechać do Kilonii oraz Lubeki. Rozpatrywałem również przejazd do Rostocku albo Szlezwiku, nie było jednak dogodnych połączeń autobusowych.
Na dzień przed wyjazdem odczytuję wiadomość przesłaną mi przez Booking.com, że moja rezerwacja w hotelu SH w Kilonii została anulowana przez właściciela. Jestem wściekły, gdyż nocleg, za który zdążyłem już zapłacić, kosztował tylko 10 euro, a lepszej oferty już tu nie znajdą. Kolejny e-mail jednak mnie uspokaja. Booking.com stanął na wysokości zadania i zaoferował mi sfinansowanie noclegu do 50 euro. W tej sytuacji mogę sobie poszaleć i bukuję pokój w hotelu Astor Kiel by Campanile za 56 euro. Nigdy tyle nie płaciłem za nocleg na wyjeździe, ale też była to najtańsza oferta w tym momencie w mieście. A ponieważ 10 euro ma być mi zwrócone na konto, to będę 4 euro do przodu. Należy mi się za stres.
Wylatuję w czwartek o 6:20. To w praktyce oznacza, że o 3:00 muszę zwlec się z łóżka i nocnym autobusem dojechać na Balice. Drobiazg, przyzwyczajony jestem. Na miejscu jestem półtorej godziny później. Lotnisko we Frankfurcie jest oddalone od centrum o jakieś 10 km. Odcinek ten zamierzam pokonać pieszo. Spacer będzie długi, ponad dwugodzinny, ale aż tak się nie spieszę. Mam czas do 15:00, potem jadę do Kilonii.
Tu, na przedmieściach, trafiam na urokliwy zakątek. Miejsce to zwane jest Hayns Park i leży nad rzeką Alstar, dopływem Łaby. Kamienne nabrzeża, nad rzeką, z pochylonymi nań wierzbami płaczącymi, schodkami, alejkami, ławkami i altanami sprawiają bardzo przyjemne wrażenie.
Zauważam, że czerwone kosze na śmieci zostały ozdobione dużymi napisami zachęcającymi do utrzymania porządku. Od tego momentu „poluję” na te zabawne napisy:
Herzlich Müllkommen! (Müll = śmieci)
Bin often für alles.
24 Stunden geoffnet.
Hamburgs Kleinste Müllkippe. (Müllkippe = wysypisko)
Bin für jeden Dreck zu haben. (Dreck = brud)
Gib mir den Rest.
Eine Mulde Gabe, bitte! (Mulde = pusty)
Ihre Papiere bitte!
Bitte geben Sie den Kot ein! (Kot = ekstrementy)
I coś dla przyjezdnych:
You'll never waste alone.
Jak dla mnie – pożyteczna i sympatyczna akcja.
W pobliżu mojej trasy znajduje się ogród zoologiczny. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że Tiergarten założony przez Hagenbecka ma bardzo długą tradycją sięgającą 1863 roku. Wtedy to sprzedawca ryb, Carl Hagenbeck Sen, utworzył zwierzyniec, a 11 lat później zaczął regularnie wystawiać zwierzęta na końskim targu. Przy okazji wystawiał również... ludzi. Ludzkie zoo miało właściwie dwa gatunki: Lapończyków i Samoańczyków, którzy pokazywali swe zwyczaje i prowadzili niby naturalne życie w swych chatach i jurtach. No, cóż! tradycja publicznego pokazywania "dzikusów” sięga czasów Kolumba, który jako ciekawostkę faunistyczną z Nowego Świata, przywiózł paru Indian. Potem różne cyrki i inne obwoźni „artyści” pokazywali obok lwów i słoni także żywe Hotentotki i Aborygenów. Natomiast Amerykanie w zoo na Bronksie pokazywali Pigmeja wraz z szympansem w klatce opatrzonej napisem „Brakujące ogniwo”… Ot, światłe, cywilizowane i kulturalne białasy. Tyle tej ciekawostki.
Wracając do tutejszego ogrodu zoologicznego, w 1907 roku Carl Hagenback Jr (syn) rozbudował go rezygnując z klatek i pozwalając zwierzętom przebywać w naturalnym środowisku. Mnie osobiście to zoo kojarzy się z przygodami Tomka Wilmowskiego, bohatera książek Szklarskiego, który wraz z ojcem i Janem Smugą wyprawiał się w różne zakątki świata, by odławiać dzikie zwierzęta i transportować do hamburskiego zoo. Dziś jest ono wpisane na listę zabytków miasta. Ponieważ jednak nie zamierzam go odwiedzać, kontynuuję swój spacer przez miasto.
Dochodzę do muzeum etnograficznego przy Rothenbaumchaussee Museum am Rothenbaum Kulturen und Künste der Welt należy do jednego do jednych z największych w Europie i szczyci się, między innymi, dużą kolekcję przedmiotów z Afryki. Zdecydowanie wolałbym jednak oglądać te wszystkie te przedmioty na miejscu w Beninie, Gabonie czy Tanzanii. Parę miesięcy temu muzeum zostało zmuszone do oddania dwóch figur strażników koreańskich, które po kryjomu zostały wywiezione z Korei. Podobne plany zwrotu wielu artefaktów dotyczą zbiorów z Beninu.
Muzeum mieści się w zabytkowym budynku z czerwonej cegły i z portykiem ozdobionym czterema statuami; sam budynek jest utrzymany w stylu wielkiego (kolosalnego) porządku. Przed budynkiem znajdują się hinduistyczne czy też buddyjskie stupy oraz totem, a obok miniaturowe Chinatown z rudymi i czerwonymi pawilonami przykrytymi „ulatującymi” dachami, marmurowymi posągami lwów, z czerwonymi lampionami, pawilonami z ławeczkami, sadzawkami z czerwonymi karpiami, z wierzbami płaczącymi, sztucznymi skałami podobnymi do tych, które widziałem w Kunmingu. Muszę przyznać, że ten zakątek jest naprawdę uroczy. Można się tu poczuć jak w Chinach. Przypomina mi się w tym momencie wizyta w japońskim ogrodzie w Monako dwa lata temu. Wówczas na moment przynieśliśmy się do Tokio.
Zbliżam się do centrum. Kieruję się pod cerkiew Świętego Jana Kronsztackiego z charakterystyczną ośmiokątną, szpiczastą wieżą. Pierwotnie kościół ewangelicko-luterański, został wzniesiony w stylu historyzmu. Ponoć inspirowany architekturą bizantyjskich kościołów wschodnich. Faktycznie, jestem skłonny doszukiwać się tu cech kościółków gruzińskich i ormiańskich. Na początku XX i XXI wieku, gdy liczba wiernych w gminie drastycznie spadła, kościół został przekazany Cerkwi na znak ekumenicznego braterstwa.
Obok, przy Sievekingplatz 2 znajduje się Wyższy Sąd Okręgowy Hanzeatycki. Otwarty pod koniec XIX wieku dla obsługi wolnych miast cesarskich Bremy, Hamburga i Lubeki działa do dziś, rozstrzygając spory cywilne, sprawy karne i dotyczące spraw morskich i rzecznych.
Zmierzam cały czas do ulicy Reeperbahn, pełnej dyskotek, barów, knajp, salonów masaży, tatuaży, sex-shopów, sklepów z bielizną erotyczną, klubów ze striptizem. Są tu kasyna, gdzie można zagrać w ruletkę lub blackjacka, bary dla gejów. Ale też można zjeść zwyczajną pizzę lub napić się drinka. To dzielnica czerwonych latarń. Na ulicach tłumy. Trudno mi ocenić, ilu z nich to mieszkańcy dzielnicy, a ilu pojawiło się tu gościnnie.
Na Hans-Albers-Platz, popularnym miejscu spotkań, stoi pomnik patrona placu, Hansa Albersa wykonany przez Jörga Immendorffa – tego samego, który zaprojektował pomnik Affentor stojący w Bremie przed dworcem kolejowym. Ze wstydem przyznaję, że nie skojarzyłem postaci z pomnika z osobą jednego z największych aktorów niemieckich pierwszej połowy XX wieku. A grał przecież, między innymi w Der blaue Engel u boku Marleny Dietrich…
Przechodzę dalej, zagłębiam się w uliczki Rotlichtviertel. Tu można zapalić fajkę wodną, wypić piwo, zabawić się do rana w klubie, przenocować w podejrzanym hoteliku, a przede wszystkim zamówić dziewczynę na noc lub na godzinę. Co prawda latarń tu nie widzę, ale budynki są ozdobione nie tylko graffiti i wymalowane na różne kolory, ale i oświetlone ledami. Na kilku ulicach, między innymi Herbertstrasse, ustawiono przepierzenia na obu ich końcach. Napis głosi "Zutritt für jugendliche unter 18 und Frauen verboten!! Czuję się upoważniony do wejścia. Uliczka jest pusta – przynajmniej o tej porze. Po obu stronach wystawy z roznegliżowanymi panienkami. Mają znudzone miny, inne przyjmują prowokacyjne pozy, ślą uwodzicielskie uśmiechy i zachęcająco kiwają do mnie głową.
Czas leci, zawracam. Rzucam jeszcze okiem na Tanzende Türme, dwa pogięte, podpierające się jakby fasadami, budynki. Wieżowce o wysokości 85 i 75 metrów zostały zaprojektowane przez Hadiego Teheraniego i niby symbolizują parę tańczącą tango. No, miał fantazję facet i nic dziwnego, że wygrał konkurs zorganizowany przez firmę Strabag zgłaszając swój projekt.
[Ciąg dalszy zwiedzania miasta]
Zbliża się 15:00, muszę szybko wrócić na hamburski dworzec centralny. Za parę minut mam autobus do Kiel, czyli po polsku Kilonii. Chociaż to tylko 100 kilometrów, podróż potrwa niemal dwie godziny.
Po 17:00 jesteśmy na głównym dworcu Kiel-interin, znajdującym się przy nabrzeżu na końcu wąskiej, 15-kilometrowej wyrzynającej się w ląd zatoki Morza Bałtyckiego. Stąd do mojego hotelu Astor Kiel by Campanile jest 1200 metrów. Mijam dworzec kolejowy i już jestem w hotelu. Pokój mam na 6 piętrze z widokiem na starówkę. Hotel jest z gatunku tych nowoczesnych, aczkolwiek ząb czasu już nadgryzł wyposażenie pokoju. Wypijam kawę i zjadam chińską zupkę – to standardowy posiłek, gdy jestem zmęczony i głodny. Niestety zaczęło padać, mimo to idę na spacer.
Mijam kościół św. Mikołaja (Nikolaikirche) z nieco zabawnym pomnikiem „Der Geistkämpfer”. Przedstawia on uzbrojonego w miecz anioła stojącego na lwie, wilczycy lub jakimś innym mitycznym zwierzęciu. To jedna z nielicznych zachowanych do dziś rzeźb Ernesta Barlacha (1870-1938). Jego twórczość została przez nazistów określona jako „zdegenerowana” */. Obok, na Dänischen Straße, rzeźba Kilia z 1889 roku autorstwa Eduarda von Lürssena przedstawiająca piękną kobietę symbolizującą Kilonię. Dalej pomnik konny Wilhelma I Hohenzollerna, wyzwoliciela Szlezwiku-Holsztyna.
W porcie zacumował Cuauhtémoc, żaglowiec szkolny pływający pod banderą Marynarki Wojennej Meksyku. Nazwany imieniem ostatniego władcy Azteków, który wsławił się w walkach z hiszpańską konkwistą, trójmasztowy bark mierzy 90 metrów długości całkowitej. Piękny statek!
W pewnym momencie podejmuję decyzję, by mimo późnej pory przejść się nad Kanał Kiloński. Niestety jest on oddalony od mojego hotelu o 6 kilometrów. Muszę więc utrzymać niezłe tempo, by obrócić tam i z powrotem przed zmierzchem. Jak na złość okresowo mży deszcz. W dodatku prawie rozładowała mi się komórka, a powerbank niewiadomych powodów co chwilę zaprzestaje dostarczania energii do kabelka. Mam na sobie lekki ortalion, ale i tak czuję, że jestem przemoczony.
Po godzinie jestem nad Kanałem Kilońskim. Przede mną ciemne spokojne wody kanału uwięzione między śluzami. Nieco dalej zacumował statek pasażerski z wysoką żółto-białą nadbudówką. Nord-Ostsee-Kanal liczy sobie 120 lat i kończy się niecałe 100 kilometry dalej, w miejscowości Brunsbüttel u ujścia Łaby. Po co tu w ogóle przyszedłem? Po prostu chciałem zobaczyć coś, o czym uczyłem się jeszcze w szkole podstawowej. Nie wiem, czy kiedyś zobaczę Kanał Panamski; podczas trampingu po Egipcie miałem prawie w zasięgu ręki Kanał Sueski, ale – również go nie widziałem. Z większych obiektów tego rodzaju widziałem jedynie Kanał Południowy we Francji. Notabene Canal du Midi ma długość 240 kilometrów i jest trzykrotnie dłuższy od Kanału Panamskiego; oczywiście jego znaczenie jest bardzo ograniczone.
W powrotnej drodze mam już chwilę czasu, by dokładnie przyjrzeć się interesującym obiektom, czyli między innymi ceglanej wieży ciśnień z ośmiokątnym hełmem. Kolejny przystanek mam pod luterańskim kościołem apostolskim Petruskirche. To kościół garnizonowy zbudowany w 1907 r. na rozkaz admirała Alfreda von Tirpitza autora projektu rozbudowy niemieckiej floty morskiej po I wojnie światowej znanej szerzej pod nazwą Planu Tirpitza. Kościół w stylu historyzmu z elementami gotyckimi i formami secesyjnymi. W szczególności interesująca jest dzwonnica: gruba i przysadzista z dwoma wielkimi oknami.
Już po zmierzchu docieram do hotelu. Tyle długiego dnia.