Dzień: [1] [2] [3] [4] [5] [6] [7] [8] [9] [10] [11] [12] [13] [14-15]
Ruszam w kolejną podróż | Logistyczne wygibasy | W hotelu "Balmes"
Z wielkim oporem zaczynam zapisywanie kolejnych notatek z podróży. Minęły już dwa dni od wyruszenia z Krakowa a moja połówka zeszytu wciąż jest nietknięta a właściwie połówka brulionu (od paru lat zamiast kupować notatnik w formacie A5, kupuję brulion A4 i przecinam go w poprzek uzyskując 2 notatniki w cenie 4 razy mniejszej). Zdążyłem tylko napisać zapisać wydatki w Barcelonie. Oczywiście znów tak wypadło, że to ja będę robić notatki i zapisywał wydatki.
– Ty to będziesz robił lepiej – stwierdziła po prostu Małgosia, moja towarzyszka podróży.
Byliśmy razem parę lat temu w Ameryce Południowej, przejechaliśmy a może lepiej powiedzieć: przelecieliśmy przez 4 kraje – Brazylię, Argentynę, Paragwaj i Chile. I chociaż były to tylko 4 tygodnie, to Małgosia wróciła wykończona.
– Nigdy już nie pojadę na tramping – zarzekała się.
No cóż, podróżowanie ze mną z pewnością nie jest wygodne; może nawet nie jest zbyt przyjemne: potrafię być upierdliwy lub nie dość empatyczny. Ale, bez dwóch zdań, moje trampingi są kilka razy tańsze niż objazdówki z biurem podróży a niecodziennych sytuacji trafia się więcej. Gdy proponowałem znajomym wyjazd do Dominikany, Małgosia była pierwsza, która się zgodziła. Sporo czasu upłynęło od zakupu biletów za 200 € w marcu 2017 roku. W międzyczasie poleciałem do kilku krajów nad Zatoką Perską, odwiedziłem Mołdawię i Portugalię – dwa z trzech ostatnich państw w Europie, które mi zostały.
Rzecz jasna, było dość czasu, by zaplanować trasę a przynajmniej przeczytać coś o wyspie. Ja od początku optowałem za połączeniem wyjazdu do Dominikany z sąsiednim Haiti: wizyta w tym drugim kraju byłaby prawdopodobnie dla mnie ostatnią taką okazją. Małgosia nawet nie sprzeciwiała się.
– Tam już nie ma cholery, spoko – uspokajałem.
W pamięci mamy przecież tragedię Haitańczyków, którzy najpierw ucierpieli wskutek silnego trzęsienia ziemi w 2010 roku a potem z powodu epidemii cholery, którą zawlekli żołnierze nepalscy z kontyngentu ONZ, który przybył pomagać ofiarom kataklizmu. Notabene, z powodu cholery zmarło wówczas więcej osób niż wskutek trzęsienia ziemi.
Lot do Punta Cany miał się odbyć z Barcelony na pokładzie linii Level. Dość pochopnie kupiłem bilety w datach, do których nie pasowały loty z Krakowa i z powrotem. Skończyło się na tym, że do Barcelony kupiliśmy bilety na Ryanaira na czwartek wieczorem, zaś wylot na Haiti miał być w sobotę. Przy okazji Level trzykrotnie zmieniał nam godziny wylotów, na szczęście bez konsekwencji dla dotarcia do stolicy Katalonii. Powrót z Barcelony mamy ostatecznie przez... Berlin, a dalej nocnym Polskim Busem (ja z autobusu wprost do pracy).
Lecimy tylko (lub aż) na 11 dni. Moim zdaniem wystarczy. Zdecydowaliśmy się od razu z lotniska pojechać do Santo Domingo a dalej w kierunku Port-au-Pince, by potem przez Kordylierę Środkową dojechać do półwysep Samana. Czy ten plan wypali, okaże się.
Na Balicach jestem o 17:00, wkrótce dociera Małgosia. Witamy się.
– Wszystko wzięłaś?
– Na pewno czegoś zapomniałem, ale mi pożyczysz.
– Paszport masz?
– Tak.
– To możemy lecieć.
Patrzę krytycznie na bagaż Małgosi. Jej plecak jest nie większy od mojego. Przez lata nauczyłem się pakować minimum rzeczy i zawsze zachęcam do tego innych. „Nie będę ci nosić plecaka” – uprzedzam wszystkich przed wyjazdem. Różnie to potem bywa, ale…
Odlatujemy punktualnie (19:15). Cieszę się, że zdążyliśmy ze wszystkim przed wyjazdem. I mam nadzieję, że nasza podróż będzie udana.
O 22:00 podchodzimy do lądowania na lotnisku w Barcelonie. Poprzedni raz byłem tu z Kamilą w drodze do Ameryki Środkowej. Na długo w pamięci zapadła mi noc spędzona na ławkach w hali odlotów w oczekiwaniu na poranny samolot do Gwatemala City. Dziś będzie lepiej, mamy zabukowany nocleg w centrum. Niepokoi mnie, na którą godzinę dotrzemy do naszego hostelu. Właściciel uprzedził, że check-in kończy się niby o 23:00. Wsiadamy do metra i jedziemy w kierunku plac Catalunya. Nasz hostel Balmes jest niecały kilometr od stacji przy Uniwersytecie. Mieści się w starej kamienicy, na piętro prowadzą skrzypiące schody. Wnętrze przypomina wystrojem mieszkania mieszczuchów z lat 60. Nasz pokoik jest mały, z oknem na podwórko-studnię. Nie dodają mu uroku papierowe motyle zawieszone na ścianie.
– Mam nadzieję, że jest tu jakaś kuchnia – mówię. – Napiłbym się kawy. A ty co chcesz?
– Ja nic, dziękuję. Albo nie. Herbatę. Zmarzłam po drodze.
– Daj kubek, zrobię – mówię i wychodzę z pokoju.
Później omawiamy plan na jutro. Małgosia chciałaby przede wszystkim zobaczyć Sagradę Familię i Ogrody Gaudiego. Nie dziwię się, to standard w Barcelonie.
– A stadionu nie chcesz oglądać? – pytam na wszelki wypadek.
Stadion Camp Nou w Barcelonie, jest miejscem, gdzie 100.000 fanów FC Barcelona może dopingować swoją drużynę. Ponoć największy w Europie.
– Nie, nie chcę.
Dobrze. Nigdy nie potrafiłem zrozumieć ludzi, którzy jeżdżą oglądać pusty stadion. No, ale każdemu według potrzeb.
Czas do spania.