Dzień: [1] [2] [3] [4] [5] [6] [7] [8] [9]


Tallin – Kaali – Kuressaare

poniedziałek, 21 V 2012


Klimaty sjamdynawskie czy radzieckie? | Gdy meteoryt łupnie w ziemię... | Spacer po "Kurosawie" | Podglądamy ptactwo wodne


.Szybkie śniadanie, parę kanapek na drogę i biegniemy do tramwaju. Po 15 minutach już jesteśmy na dworcu autobusowym przy Bussijaam. Co ciekawe, Estończycy w wielu wyrazach pochodzenia europejskiego zamieniają “b” na “p”. Po chwili podjeżdża więc "puss" do Kuressaare. Chętnych na "naszą" wyspę jest niewielu – może z 15 osób na 45 miejsc. Być może wynika to stąd, że jest jeszcze przed sezonem, a wyspa ma charakter raczej turystyczny. Opuszczając stolicę, przejeżdżamy przez podmiejskie willowe osiedla. Domy położone są w lesie. Wysokie parkany i równo przystrzyżone trawniki. Na pewno nie są to rezydencje ani wypasione chawiry nuworyszy. Raczej relikty dawnej epoki.

Wciąż porównuję Estonię z krajami skandynawskimi i Finlandią. Doszukuję się u mieszkańców charakterystycznych dla Skandynawów cech: zamiłowania do porządku, czystości, otwartości, ale też i zimnokrwistej wyniosłości. A jednocześnie szukam śladów mentalności radzieckiej i przyzwyczajeń z gospodarki sterowanej centralnie.

Krajobrazy za oknem są monotonne, głównie oglądamy lasy brzozowe-sosnowe. Widok niekiedy ożywia się za sprawą łąk pokrytych kwitnącymi żółto mleczami. Im bliżej wybrzeża, tym więcej spotyka się elektrowni wiatrowych. Tu, nad Bałtykiem, na pustych obszarach zachodniej Estonii (i jak się później okaże, także w Kurlandii) są dobre "wietrzne" warunki. Nie dziwi więc, że tak charakterystyczne dla tych regionów były onegdaj wiatraki. A dziś wysmukłe wieże elektrowni wiatrowych. Dają one w sumie 19 procent energii – to sukces małego kraju pozbawionego większych złóż surowców energetycznych. Na marginesie – w innej sytuacji jest Litwa, której udało się załapać na program energetyki jądrowej jeszcze w czasach ZSRR.

Około 8:00 docieramy do Virtsu, nadmorskiej miejscowości, tutaj przesiadamy się na prom. Przejażdżka nie będzie długa – wyspa Muhu znajduje się zaledwie pięć kilometrów dalej. Ilekroć teraz wsiadam na prom, przypomina mi się podróż z Turku do Sztokholmu. Płynęliśmy wówczas promem Silja Line, największym 13 pokładowym promem świata. Teraz z pobłażaniem patrzę na to maleństwo, na którym spędzamy pół godziny... Przez wyspę Muhu przejeżdżamy, przysypiając. Są tu, zdaje się, jelenie, rezerwaty ptactwa. Cóż mi z nich, skoro się nie zatrzymujemy. Odnotowuję jedynie obecność długiej grobli łączącej Muhu z Saaremaa – największą wyspą tego Archipelagu Zachodnioestońskiego zamykającego Zatoką Ryską. Krajobrazowo jest podobna: płaskie przestrzenie pokryte lasami sosnowo-brzozowymi i łąki pełne mleczów. Tak, jak reszta Estonii jest słabo zaludniona, z rzadka trafiamy na wioski. Największą atrakcją jest tutaj przyroda – park narodowy i inne rezerwaty. Nas tu jednak ciągnie coś innego – krater meteorytowy w miejscowości Kaali. Zastanawiamy się, czy wysiąść po drodze do Kuressaare, czy najpierw dojechać do stolicy wyspy, zakwaterować się, a potem zrobić wycieczkę. Współpasażerowie doradzają tę pierwszą opcję. Co prawda o 12:00 jedzie bezpośredni autobus z Kuressaare do Kaali, ale oznaczałoby to, że nie zdążymy dostać się do naszego hostelu.

Wysiadamy przy bocznej drodze (kilkaset metrów wcześniej jest inna, krótsza, ale mniej uczęszczana droga). Zarzucamy na siebie plecaki i raźno ruszamy na dwuipółkilometrowy spacer. Wciąż liczymy na stopa – kilka samochodów nas mija, ale się nie zatrzymuje. To nic! Jest piękna słoneczna pogoda, można by nawet powiedzieć – upalna. Ptaszki śpiewają w gęstym zielonym lesie, szkoda tylko, że sezon tu jeszcze przedborówkowy. Może w zamian ujrzymy łosia skubiącego młode pędy? Pół godziny później widać już zabudowania wsi. położona jest kilkaset metrów od drogi prowadzącej dalej do Kõljala. Zostawiamy bety przy stoisku z pamiątkami. Obsługujące je dziewczę ma znudzoną miną – turystów tu jak na lekarstwo. Krater znajduje się tuż obok, za szkołą; docieramy tam po paru minutach. Kilka schodków w górę i już przed nami ukazuje się 150-metrowy krater powstały w wyniku upadku meteorytu jakieś 4000 lat temu. Krater wypełniony jest obecnie wodą. Zapewne byłby większy, gdyby nadlatujący kosmiczny gość nie rozpadł się na kilkanaście obiektów. Dziś w okolicy zachowały się ledwo widoczne niewielkie leje, co skrupulatnie ukazuje mapa na tablicy informacyjnej. To zdarzenie z epoki brązu musiało wywrzeć na nielicznych i wtedy mieszkańcach kolosalne wrażenie ;-) Siła wybuchu porównywalna była z bombą zrzucona na Hiroszimę (20 kT TNT)! Ogarniam wzrokiem to niezwykłe miejsce. Jezioro jest otoczone wysokim na 15 metrów wałem wypiętrzonych skał. Obecnie brzeg krateru porastają drzewa, co nadaje swoisty, kameralny można powiedzieć, charakter temu urokliwemu miejscu. Tyle zwiedzenia Kaali.

Autobus do “Kurosawy", jak przechrzciliśmy nazwę stolicę wyspy, jest dopiero o 16:00. Nie mamy ochoty tu tkwić. Idziemy na krzyżówkę łapać stopa. Po 5 minutach siedzimy już w samochodzie prowadzonym przez Amerykanki. Podwożą nas do głównej drogi i skręcają w lewo.
– Jak się nie trafi okazja, to zabierzemy was za 4 godziny, gdy będziemy wracać – mówi Caroline.

He, he, nie będzie tak źle z estońskim autostopem! Nie zdążyliśmy jeszcze dojść do nieodległego przystanku, gdy zatrzymuje się 35-letnia kobieta wyglądająca na pracownika marketingu i reklamy.
– Nie znasz jakiegoś taniego miejsca do nocowania? – pytam po drodze.

Estonka podwozi nas pod trzygwiazdkowy hotel, 40 euro za pokój dziękujemy. Idziemy do "naszego" hostelu zarezerwowanego wczoraj przez sieć. Na wszelki wypadek zaglądamy do dwóch czy trzech hotelików, w których cena 16 euro za pokój wydaje się nam zbyt duża. Wygląda na to, że zarezerwowane przez nas miejsce, Kena Maja OÜ, to najtańsza oferta. Nasz hotel znajduje się przy głównej ulicy Tallina. Jak należało się spodziewać – jest zamknięty: właściciel napisał do mnie e-maila, bym zadzwonił do niego po przyjeździe. Liczyłem wszakże na to, że nie będzie do koniecznie. Teraz musimy zadzwonić do niego i czekać prawie godzinę na jego przybycie. Pokoiki są sympatyczne, z różnokolorowymi drzwiami. W otwartej, a zatem dostępnej dla nas kuchni robimy sobie posiłek. Jeszcze prysznic i idziemy zwiedzać miasto.

Kolejno odwiedzamy ryneczek zabudowany ładnymi kamienicami, wśród nich jest budynkami Wagi (obecnie piwiarnia), ratusz (tu informacja turystyczna), targ i w końcu zamek nad morzem. To zdecydowanie najciekawsze miejsce. Przechodzimy przez most nad fosą otaczającą zabudowania zamkowe. Główny budynek to masywna, nieco toporna, ceglana bryła. Zaglądamy na podwórko – dość ciekawe, natomiast wnętrza przekształcone w muzealną ekspozycją darujemy sobie. Wstęp za 4 czy 5 euro (d)ostatecznie uzasadnia naszą decyzję.

Stąd dwa kroki nad morze. Niebo zachmurzyło się i teraz warstwa szarych obłoków zlewa się na horyzoncie z równie szarym wodami zimnego Bałtyku niczym tło na obrazach Yvesa Tanguy’ego. Z folderu otrzymanego w informacji wynika, że w pobliżu znajduje się pomnik trolli. Istotnie, przed "lepszym" hotelem położonym przy brzegu dostrzegamy nowoczesną rzeźbę przedstawiającą nagiego trolla i nagą trollkę niosących łódź wypełnioną rybami. Podoba mi się.

Dokonujemy teraz pierwszej na wyjeździe inspekcji sklepu – trzeba kupić chleb i wodę. Z przykrością konsultujemy fakt, że ceny są tu półtora do dwóch razy wyższe niż w Polsce. Na szczęście mamy swoje zapasy, ja dodatkowo zapasy tłuszczu, które zamierzam zamienić na dżule. Szybkim krokiem wracamy na dworzec – trzeba kupić bilety do Tartu na jutro – kasę zamykają o 20:00. Ja wciąż mam wątpliwości, czy jest sens tam jechać – opis miasta w przewodniku nie jest dla mnie zbyt porywający. Ale skoro "wszyscy" odwiedzają to uniwersyteckie miasto – to pojedziemy i my. Ubożsi o 36 euro wracamy do naszego lokum. Zjadamy co nieco i idziemy ponownie na spacer – tym razem wybierając boczne uliczki. Trzeba przyznać, że sporo uroku mają w sobie. Drewniane domy, koty w oknach obramowanych kolorowymi futrynami, czerwone dachówki i wystrzyżone równo trawniki na podwórkach...
– Może i ładne, ale nie chciałbym tu mieszkać – stwierdzam jednak.

Za miejskim szpitalem i zrujnowanymi zakładami przemysłowymi dochodzimy do rzeczki. Płynie leniwie w zielonym tunelu drzew i krzaków. Idziemy teraz drewnianymi pomostami wzdłuż rzeczki, wypatrując kaczek żerujących przy brzegu. W gęstwinie śpiewają ptaki, można doliczyć się co najmniej 5 gatunków. Występują tu również żurawie – nie bez powodu kuressaare po estońsku znaczy „wyspa żurawi”.

Później z dużej ambony – wieży obserwacyjnej – oglądamy panoramę Kureessaary. Za niewielkim laskiem – niewidoczne jeszcze dla nas – skryło się niewielkie jezioro. Gdy tam dojdziemy – okaże się, że to pola golfowe. Idealnie równo przystrzyżona trawa, niecki wypełnione piaskiem w otoczeniu jeziorek obrośniętych trzciną – to wszystko podoba się nam niesamowicie. A jeśli do tego dodać kaczą rodzinę ze sznureczkiem kaczątek płynących za kaczką... Śliczna okolica, paluszki lizać! Nie dziwię się obecności w tym ośrodku sportowym wielu osobistości ze świata polityki: premierów, prezydentów i królowych, którzy "przy okazji" sadzili tu pamiątkowe dęby. Wśród tabliczek odnajduję nazwisko naszego eks-prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego.

Gdzieś daleko zagrzmiało, a niebo ściemniało, szybko wracamy do hostelu. Na dziś i tak dosyć wrażeń. Jak się okaże, nie będziemy jedynymi gośćmi hostelu.

Następny dzień Powrót do Wstępu Powrót do Strony głównej