Dzień: [1] [2] [3] [4] [5] [6] [7] [8] [9] [10] [11] [12] [13] [14-15]
Kupujemy bilety do Port-au-Prince | Droga przez interior | Nad słonym jeziorem Enriquillo | Przekraczamy granicę | Nieoczekiwany koniec drogi | Zakupy po haitańsku | Noc w burdelu |
Jest jeszcze przed 6:00, gdy budzi nas alarm komórki. Szybko się pakujemy, dziś czeka nas długa droga do Port-au-Prince. Gdy Małgosia się myje ja przygotowuję poranną kawę. Nie ma czasu na śniadanie, musimy się dostać na dworzec autobusowy, zamówiona taksówka ma przyjechać o 6:00 rano. O oznaczonym czasie jesteśmy na ulicy spowitej jeszcze ciemnościami nocy – wszak jest styczeń. Ani śladu taksówki. Przejeżdża kilka samochodów, ale żaden się nie zatrzymuje: nie spodziewam się prawdziwej taksówki z napisem Taxi. W końcu o 6:15 w pewnej odległości zatrzymuje się samochód.
– To pewnie ten – mówię niepewnie i macham dla kierowcy.
Podjeżdża bliżej, pakujemy się do środka.
– Caribe Tours – podaję adres kierowca, ten kiwa głową, że wie, o co chodzi.
Jedziemy jakimiś bocznymi ulicami, ale ufam, że facet zna drogę. Zatrzymujemy się w znanym już miejscu, płacę umówione 200 DOP. W biurze, w którym sprzedaje się bilety, ustawiło się w kolejce kilka osób – w większości ciemnoskórych; jeden z białasów ma paszport kanadyjski. Jakaś miejscowa kobieta wykłóca się o ulgowy bilet dla dzieci – przynajmniej tak zrozumiałem. Procedura zakupu biletów trwa dość długo, gdyż dane do biletu są spisywane z paszportu. Dodatkowo doliczana jest jakaś opłata wyjazdowa 600 DOP i jeszcze jakaś opłata 30 dolarów od osoby. Mam podejrzenia, że nas kantują, ale widzę, że miejscowi również płacą tyle samo. Dostajemy jakieś kwitki, które troskliwie chowam saszetce. W sumie płacimy 78 dolarów, czyli 270 zł od osoby. Strasznie dużo, ale uzgodniłem z Małgosią przed wyjazdem, iż Haiti obskoczymy za 500 zł.
Autokar nasz jest z gatunku tych lepszych. Zajmujemy miejsca z przodu po prawej stronie tak, by mieć widok na północną stronę drogi. Przez dobre pół godziny przyciskamy się przez przedmieścia a po opuszczeniu miasta, gdy napięcie nieco się zmniejsza, pogrążamy się w drzemce odsypiając krótką noc. Gdy przebudzam się świeci już mocne słońce; jest koło 9:00, autobus szybko przemieszcza się na zachód. Z ciekawością przeglądam się krajobrazom i mijanym wioskom. Dominuje zabudowa drewniana, parterowe domy pomalowane są – podobnie jak w całej Ameryce Środkowej – jaskrawymi farbami i świadczyłoby to o umiłowaniu estetyki mieszkańców Dominikany, gdyby nie rupiecie przy domach i sterty śmieci walające się przy drogach. W miastach czy raczej miasteczkach typowym obrazem są ciągi sklepików z wielkimi reklamami, stragany i dziesiątki motorów zaparkowanych na chodnikach.
Droga dłuży się. Pomiędzy coraz rzadszymi wioskami widać plantacje bananów, trzciny i uprawy innych, nierozpoznanych przeze mnie, roślin. Po paru godzinach jazdy autobus zatrzymuje się przy jakimś domu i miejscowa kobieta podaje pomocnikowi kierowcy zapakowane w folie pakunki.
– Obiad podano! – mówię do drzemiącej obok Małgosi delikatnie ją budząc poszturchiwaniem.
Na posiłek w styropianowych tackach składają się makaron, ryż z fasolą i mięso w sosie. Mięso, niewiadomego pochodzenia, składa się głównie z kości. Sos jest pikantny a cały danie zjadliwe.
Krajobraz stopniowo się zmienia. Na horyzoncie pojawiły się góry, białe chmury zakrywają ich szczyty. To Kordyliera Środkowa, główny pasmo przecinający wyspę zachodu na wschód wznosi się na wysokość ponad 3000 m. Pico Duarte (3.098 m n.p.m.) jest najwyższym szczytem nie tylko na Haiti, ale i na całych Karaibach. Chętnie bym pochodził po tych górach, bo nie wyglądają na zbyt trudne. Nie wiem tylko, czy starczy nam czasu.
Praktycznie w każdej wiosce, przez którą przejeżdżamy, znajduje się kościół lub kościółek. Czasem jest murowany z dzwonnicą, a niekiedy jest to po prostu dłuższy drewniany barak z krzyżem na dachu. Widoczne są też i szkoły, zapewne podstawowe, sądząc po dzieciakach w mundurkach bawiących się wokół. W dalszej części drogi, już za Quita Coraza, skręcamy nieco na południe w stronę Barahony. Gdyby jechać tą drogą do końca, dotarlibyśmy do Parku Narodowego Jaragua – obejmującego obszar nadmorski wraz z namorzynami i suchymi lasami tropikalnymi. Widać byłoby stamtąd niewielką wyspę o wdzięcznej nazwie Beata.
My jednak skręcamy na zachód, w stronę granicy haitańskiej. Roślinność zmienia się dość zaskakująco, staje się półpustynna, pojawiają się olbrzymie kaktusy, których wysokie kolumny wystają między kępami akacji. Dominuje niski scrub przypominający śródziemnomorską makię. Gdzieniegdzie wyrasta endemiczna palma guanito (Coccothrinax argentea) i gwajakowiec. Rośnie tu również canelilla (Aniba canelilla) z rodziny wawrzynowatych; olejek eteryczny pozyskiwany z jej kory jest do tej pory stosowany przez miejscowych jako lek przeciwbólowy, przeciwdrgawkowy, przeciwdepresyjny, przeciwbakteryjny pobudzający i tonizujący a nawet jako afrodyzjak. Pomaga na niestrawność, biegunkę i reumatyzm. Istne panaceum 😉
Zjeżdżamy teraz w stronę największego na wyspie jeziora. Enriquillo liczy sobie 375 km kwadratowych i okolone jest ze wszystkich stron wzniesieniami: od południa pasmem Sierra de Bahoruco a od północy przekraczającym 2000 metrów grzbietem Sierra de Neiba, u podnóża którego przycupnęły wioski. Jezioro leży na dnie rowu tektonicznego (obecnie w strefie depresji 46 m p. p. m.). w obszarze bezodpływowym. Nic więc dziwnego, że jest mocno zasolone. Co ciekawe, w przeciwieństwie do wielu jezior afrykańskich czy azjatyckich (takich chociażby jak Morze Martwe czy Morze Kaspijskie) w ostatnich latach wcale nie wysycha: jeszcze 2004 roku jego powierzchni była dwukrotnie mniejsza. Podniesienie poziomu lustra wody spowodowało zatopienie dwóch z trzech do niedawna istniejących wysp: pozostała tylko wydłużona Isla Cabritos. Droga nr 46, którą jedziemy wzdłuż jeziora, pozbawiona jest już asfaltu. Myślę, że nigdy jego nie miała. Samochody jadące przed nami wzbijają kłęby białego pyłu – to wapień powszechnie tu występujący.
GPS wskazuje, że zbliżamy się do przejścia granicznego w Jimani. Ruch na drodze zwiększył się, zwalniamy i ostatecznie stajemy w korku za granicznym miasteczku. Sądząc po sznurze samochodów osobowych, ciężarówek i busów, które widzę przed nami, długo to postoimy. Jest to jednak okazja do poobserwowania miejscowego folkloru. A jest na co popatrzeć. Między samochodami kręcą się miejscowi ze swoimi mini-sklepikami: niosą na głowach miednice z towarem lub pchają wózki. Roznoszą kolorowe napoje, jakieś chipsy i owoce, ale też i artykuły przemysłowe. W większości są ciemnoskórzy. Podobnie jak w innych krajach Ameryki Środkowej i Południowej ubrani są bardzo kolorowo, ale z pewnością nie ze smakiem – biorąc pod uwagę zestawienia kolorów 😉 Wiele kobiet nosi kolorowe chusty lub zabawne czapeczki z falbanką. Większy handel odbywa się nad jeziorem, na niewielkim cyplu. Ustawiło się tam właśnie parę ciężarówek i półciężarówek wyładowanych bananami. Pomiędzy nimi piętrzą się worki z batatami. Najciekawsze są haitańskie ciężarówki i busy z kolorowymi napisami i wymalowanymi obrazkami. Są przystrojone niczym sławne pakistańskie autobusy i ciężarówki.
W końcu podjeżdżamy pod przejście graniczne. Opuszczamy pojazd zabierając ze sobą plecaki. Wraz z innymi pasażerami przeciskamy się przez tłum miejscowych do budynku Straży Granicznej. Wewnątrz ścisk jest wyjątkowy, ale jeden z mundurowych woła na nas i każe nam wejść do budynku z innej strony. Tu, oprócz nas, znajduje się kilku białasów i kolorowych – być może spoza regionu. Zostajemy w miarę szybko obsłużeni (okazujemy tarcheta turistica) i z pieczątką wyjazdową na piechotę przechodzimy na stronę haitańską. Zastanawiam się, czy w tym tłumie nie pogubimy się.
– Małgosiu, pamiętasz, który to nasz autobus?
– Nie.
– A naszych pasażerów to widzisz gdzieś?
– Nie.
No, dobrze, jakoś to będzie. Po stronie haitańskiej na posterunku pokazujemy kwity z biura Caribe Tours, jeszcze pieczątka i już jesteśmy po odprawie. Kierowca naszego autokaru klaksonem daje nam znać, pakujemy się do środka i czekamy na komplet pasażerów.
A zatem, witaj Haiti! To mój 97 kraj i bardzo mnie to cieszy 😊 Ruszamy w dalszą drogę do stolicy. Po prawej stronie towarzyszy nam słonawe jezioro Étang Saumâtre – o połowę mniejsze niż Enriquillo, ale i tak dzierżące palmę pierwszeństwa w Haiti. W niewielkiej zatoczce przy brzegu widać zatopiony las; z wody wystają kikuty pni palmowych. Wjeżdżamy teraz w bardziej górzysty teren autobus pokonuje niewielkie wzniesienia pokryte lasem kserofitycznym. Na zboczach, pomiędzy gęstą i niską roślinnością spotyka się kaktusy (głównie Pilosocereus polygonus) oraz zabawne drzewka z grubymi liśćmi. Muszę sprawdzić, co to za gatunek – obiecuję to sobie*.
Do Port-au-Prince pozostało jeszcze pięćdziesiąt km droga jest gorsza, autobusem bardziej trzęsie niż Dominikanie. Jesteśmy wszyscy znużeni tą podróżą, bo jest już to 8 godzina jazdy.
Petionville. To jedno z największych miasto w kraju tworzące, wraz z nadmorskim miastem Carrefour i stołecznym Port-au-Prince, haitańskie Trójmiasto. Co ciekawe, miasto swą nazwę zawdzięcza Aleksandrowi Petionowi. Czarnoskóremu generałowi, na marginesie.
Autobus skręca w boczną uliczkę i wjeżdża przez bramę na jakieś podwórze. Pasażerowie zbierają tobołki i zbierają się do wyjścia.
– To chyba koniec trasy. Wysiadamy – mówię nieco zaskoczony.
„Dworzec” to baraczek z niewielką poczekalnią bez krzeseł i zakratowane okienko kasy. Zamknięte zresztą.
Nasz autobus jest tu jedyny. Nie licząc zardzewiałego rzęcha bez szyb, który kiedyś był kolorowym autobusem. Być może jeszcze coś tu dziś przyjedzie albo odjedzie, bo ludzie gromadzą się przy bramie i siedzą na rampie.
No, cóż. Szkoda, że nie dojechaliśmy do samego Port-au-Prince. Booking.com listuje w stolicy kilka hoteli, ale tak drogich, że dla nas mogą nie istnieć.
– Znajdziemy tu coś na miejscu – mówię do Małgosi wyczuwając jej nieme pytanie.
Opuszczamy podwórze i wychodzimy na ulicę. Dzielnica wygląda na nieciekawą. Jakiś warsztat samochodowy naprzeciw, budki z fast-foodami. Przy bramie ustawiło się kilku motocyklistów, piją piwo i palą papierosy. Zapewne czekają na chętnych na podwózkę lub załatwiają swoje interesy. A może mają tu miejsce spotkań towarzyskich.
Zerkam na print-screeny w komórce zrobione wcześniej w hostelu, gdy miałem dostęp do sieci. Na niezbyt szczegółowej mapie Google zaznaczone mam punkty oznaczające najtańsze noclegi w okolicy Petionville. Jedno miejsce wygląda obiecująco.
– Mam tu adres, to niedaleko – stwierdzam kręcąc komórką na różne strony – Chodźmy tą ulicą.
Przechodzimy kilkaset metrów, skręcamy w lewo. Uliczka zabudowana jest willami położonymi w ogrodach.
– Hm, zdaje się minęliśmy już to miejsce.
Kręcimy się w kółko. Po pięciu minutach wszystko już jest jasne. Zaczepiam jakąś kobiecinę pracującą w przy domu.
– Hospedaje aqui? Hôtel ici? – próbuję różnymi sposobami.
Z wyjaśnień Haitanki wynika, że, owszem, był tu kiedyś hotel czy pensjonat, ale od kilku lat już nie istnieje.
– Musimy poszukać kogoś, kto mówi po angielsku – mówi Małgosia.
– Jasne. Wracajmy w stronę przystanku.
Przy bramie ci sami motocykliści i miejscowi z tobołkami. Próbuję zapytać o hotel. Nie wiedzą. Ok, poszukamy sami.
Sytuacja nie jest najlepsza. Zbliża się wieczór, nie mamy nie tylko noclegu, ale i miejscowej waluty, by zapłacić za transport do stolicy.
– Popatrz, tu w sklepie jest kantor – mówi Małgosia.
Faktycznie, w markecie przy głównej ulicy jest znajduje się boks z okienkiem, za którym siedzi znudzony czarnoskóry mężczyzna. Na wywieszonej kartce z kursami walut widzę: 1 USD = 64 HTG. Nie wiem, czy to dużo czy mało**.
– No commision? – upewniam się wyciągając 20–dolarowy banknot.
Mężczyzna uśmiecha się szeroko pokazując pożółknięte zęby.
– Oui, pas de commission.
Zabieram kupkę banknotów i jakieś monety.
– Merci – rzucam do sprzedawcy i zwracam się do Małgosi czekającej przy wejściu z bagażami:
– Zerknę, czy jest coś tu do kupienia.
Prawda jest bowiem taka, że chociaż w sklepie półki są pełne towarów i ludzi robiących zakupy też sporo, to właściwie nie ma dużego wyboru. Mnóstwo tu plastikowego badziewia, worków z ryżem i oleju w dużych opakowaniach i innych zbędnych nam artykułów. Generalnie panuje tu drożyzna. Puszka sardynek kosztuje około 10 zł i jest importowana z Hiszpanii. Z ciekawości sprawdzam kraj produkcji innej żywności. Okazuje się, że zdecydowana większość produktów paczkowanych, puszkowanych lub w szklanych opakowaniach pochodzi z importu. Nawet cukierki, które – wydawać by się mogło – powinny być produkowane na miejscu, przywieziono z Trynidadu i Tobago. To wynik kryzysu ekonomicznego po epidemii cholery zawleczonej – jak się powszechnie uważa – przez ONZ–owskie siły pokojowe z Nepalu. Oczywiście ONZ zaprzecza tym oskarżeniem, ale miejscowi wiedzą swoje. Zawsze za wojskami wlekły się choróbska... W każdym razie cholera pojawiła się parę lat temu po 125 latach nieobecności na Haiti. Kończę „zwiedzać” sklep i wychodzę.
– Nic tu nie ma – stwierdzam – chodźmy szukać noclegu.
Zaczepiony młody mężczyzna mówi, że zna tani hotel.
– Cheap hotel? – upewniam się.
– Qui, qui, très bon marché.
Idziemy za gościem jak potulne barany, ufając, że wie co mówi i robi. Zresztą, sympatyczny jest. Po dziesięciu minutach jesteśmy na miejscu. Hotel ma eleganckie wejście ozdobione donicami z palmami i duży hol z recepcją.
– Tanio nie będzie – mruczę pod nosem.
Facet prosi, żebyśmy zaczekali, załatwi nam pokój taniej.
Po chwili wraca uśmiechnięty.
– 50 dollars, very cheap.
Złoszczę się. Straciliśmy tylko czas. Chce nam poszukać jeszcze innego hotelu, ale uprzejmie dziękujemy. Rozmawiam z innymi Haitańczykami. Kierują nas do jakiegoś baru na końcu ulicy.
– To nie jest hotel, ale tam mają pokoje do wynajęcia – tłumaczą.
Szybkim krokiem docieramy do wskazanego miejsca. Jest już zmrok, bar wygląda na nieczynny. Otwieram metalową bramkę, wchodzimy schodami na taras i dalej do wnętrza. Stoły są już sprzątnięte z krzesłami ustawionymi na nich, jakaś dziewczyna zamiata podłogę.
– Szukamy pokoju na jedną noc.
Dziewczę znika na zapleczu i przyprowadza grubą kobietę w średnim wieku. Pewnie właścicielka.
– Pokój, tak? Chodźcie.
Z głębi budynku dolatują do nas jakieś hałasy, trzaskanie drzwiami. Kobieta prowadzi na piętro po skrzypiących schodach. Wchodzimy do niewielkiego pokoju. Różowa poobdzierana tapeta na ścianach, różowe zasłonki w okienku. Naga żarówka pomalowana na czerwono oświetla wielkie łóżko z baldachimem stojące pośrodku pokoju. Rozglądam się za łazienką, ale w pokoju jest tylko umywalka. Z odkręconego przeze mnie kranu kapie kilka kropel wody.
– No water!
Haitanka przewraca oczami.
– Mam jeszcze inny pokój z łazienką.
Pokój na parterze ma łazienkę, ale nie ma światła. Właścicielka woła sprzątającą dziewczynę i ta przynosi żarówkę. No cóż, po ciemku pokój lepiej wyglądał.
– Bierzemy? – pytam Małgosię po polsku.
– Ok, nie będziemy więcej szukać, zmęczona jestem.
Ma rację. Przenocujmy już tu, jutro znajdziemy coś lepszego, nie będziemy po nocy tu się szwendać.
– Ten dollars ok? – zwracam się do Haitanki wyciągając portfel.
– No, no! Ten dollars per one hour! – sprowadza nas na ziemię.
Szybko się orientujemy, że to pokój na godziny dla haitańskich parek. Zapewne z opcją dostawy miejscowej kurtyzany.
– No, ja tu widzę niezły burdel! – mruczę pod nosem, cytując Maksa z "Seksmisji" i głośno dodaję:
– But you have no guests tonight. Twenty dollars or we go!
Kobiecina odpuszcza. Wpycham jej banknot i żegnamy się.
Uff! Wreszcie chwila wytchnienia po naprawdę męczącym dniu. Co prawda, nocleg w nietypowym miejscu, ale zdarzyło mi się przecież spać w wietnamskim burdelu przez dwie noce... A warunki tu przecież nie gorsze niż w slumsach w La Entrada (Honduras), w których spałem w 2014 roku...
Małgosia idzie się umyć do łazienki – oczywiście pozbawionej światła.
– Zimna woda tylko! – słyszę jej głos zza niedomkniętych drzwi.
Ech, luksusów się jej zachciało!
Tymczasem usiłuję zagotować wodę na kawę. Jest to o tyle trudno, że w tym kraju – podobnie jak w Dominikanie – napięcie sieciowe wynosi 110 V. Moc grzałki spada o połowę i woda powoli się ogrzewa.
– Zjesz coś? – pytam.
Małgosia potrząsa głową.
– Zmęczona jestem. Wypiję tylko herbatę i kładę się spać.
Skutecznie zachęcam ją jednak to zjedzenia ze mną kolacji zrobionej z resztek wczorajszych zapasów.
Nagle gaśnie światło. Wyglądam na korytarz, wszędzie ciemno. Wygląda na większą awarię. Może to zresztą okresowa przerwa w dostawie prądu w całym mieście. Z taką sytuacją miałem do czynienia w Katmandu.
Widząc, że drzwi nie mają klucza tylko lichy haczyk, postanawiam zwiększyć nasze poczucie bezpieczeństwa.
– Poświeć mi tu komórką – proszę Małgosię i przesuwam ciężką komodę pod wejście.
– Teraz będzie dobrze! – oceniam szarpiąc za zablokowane drzwi.
Małgosia krytycznie patrzy na moje działania, ale nic nie mówi.
Łóżko, które mamy do dyspozycji jest dość dziwne z racji swojej wysokości: sięga mi po pas. Być może to praktyczne rozwiązanie dla stałych bywalców tego apartamentu, tym niemniej – dziwne. Profilaktycznie rozkładamy swoje śpiwory.
Myję się już po ciemku i wdrapuję się na wyrko.
____________________________
*/ Sprawdziłem – to kaktusy Consolea moniliformis)
**/ Kurs właściwie był taki jak w banku. Do września 2020 kurs haitańskiego gurda spadł prawie o połowę.