Dzień: [1] [2] [3] [4] [5] [6] [7] [8] [9] [10] [11] [12] [13] [14]


Hurghada

środa, 20 VII 2011


Umawiamy się na nurkowanie | Aga wącha perfumy | Nie lubie plażować, ale... dobrze jest | W starej Hurghadzie | Zbłąkani turyści w rezerwacie białasów


Śpimy jak zabici do... 9:00 rano. Właściciel znów próbuje nas namówić na nurkowanie. Podaje cenę 55 USD. Sorry poszukamy lepszej oferty. Na rogu, przy głównej nadmorskiej ulicy, jest centrum nurkowe. 50 USD, jego szef zachwala super nowy sprzęt i profesjonalnych instruktorów. No, może, może... Ale my się na sprzęcie nie znamy. Idziemy kilka kroków dalej do innego biura.
– Skąd jesteście? Z Polski? – pyta pracownik biura – mamy specjalne ceny dla was. 35 $ za dwa nurkowania.
To znacznie mniej niż się spodziewaliśmy. Akceptuję cenę, która jest na tyle atrakcyjna dla mnie, że i ja decyduję się na nurkowanie, choć wcześniej zastrzegałem się, że nie chcę.
– To będą dwa nurkowania po 30 minut plus lunch – ciągnie Egipcjanin.
Płacimy. Facet zabierze nas jutro sprzed firmy. Tak, a teraz na plażę!

Kierując się planem miasta z przewodnika idziemy na północ. Przed perfumerią stoi mężczyzna i już wiemy, że będzie nas męczyć.
– Just look! – kusi.
No problem! Aga i tak chce kupić jakieś perfumy, możemy sprawdzić poziom tutejszych cen 😉.
– Cola, tea?
– No, thanks.
Sprzedawca, przyzwyczajony do gości z Polski przeplata słówka angielskie z polskimi.
– Ja bardzo lubię Polska przyjaciel, mam specjalna ceny.
Właściwie nie wiemy, jakie perfumy będą dobre, Aga próbuję kilku zapachów... Dopytujemy się o ceny coraz mniejszych flakoników. Są... onieśmielające 😉. Nie znam się na perfumach, ale jeśli wszystkie są w tej samej cenie, to niewiele są warte. A jeśli cena jest wyższa niż perfum sprzedawanych w Polsce na mililitry, to sklep trzeba opuścić. Wychodzimy...
– Nie chcę, abyście tu więcej wracali! – rzuca facet na odchodne.
No, proszę. Jaka urocza obsługa!
– Już dawno zauważyłem – mówi Aga na ulicy – jak fałszywa jest ich "przyjaźń"...

Na pobliskiej plaży kolejna szykana: Cieć przy wejściu mówi, że jest ona tylko dla Egipcjan. Nie tak łatwo się nas pozbyć. Facet chce więc "prezentu" od nas, chociaż, jak widzę, miejscowi wchodzą bez płacenia, zdaje się jakieś karnety mają, licho wie! Ostatecznie rezygnujemy.
– Głupio bym się czuła kąpiąc się tam w stroju kąpielowym – powie później Aga.
– Spoko mamy czas, znajdziemy coś innego.
Przed nami ładnie położony hotel Hilton Hurghada Plaza. Starannie utrzymane trawniki, rabaty zraszane wodą.
– Idziemy tu na plażę – decyduje Aga.
Z obojętną miną przechodzimy obok budki strażnika. Plaża jest w porządku, długa na 200 metrów z zatoką wyznaczoną przez dwie kamienne ostrogi. Mamy do dyspozycji leżaki parasole i ręczniki. Towarzystwo egipskie i zagraniczne, pół na pół. Morze w naszym miniporcie spokojne i w sam raz do kąpieli. Dziesięć metrów od brzegu zaczyna się głębsza woda pozwalająca na pływanie. Spędzamy tu najbliższe pięć godzin. Nie jestem pewien, czy nie za mało.

W hotelu odświeżamy się i idziemy na dworzec autobusowy. To spory kawałek, ale, pod pretekstem sprawdzenia połączenia z Synajem, chcemy przejść się po starej części miasta. Pierwszy przystanek robimy po 25 minutach: jesteśmy głodni! W barze przy hotelu kupujemy falafel i hamburgera.
– Jeszcze chleb potrzebujemy na wieczór i rano! – mówi Aga.
Chleb jest na pobliskim rondzie – sprzedawany przez chłopaka wprost z chodnika. Po chwili wracam z dwoma ciepłymi plackami.
– Swoją drogą w Polsce chyba nikt z nas nie kupowałby chleba z ziemi – śmieję się.
Posileni idziemy dalej do dzielnicy bazarowej. Aż przyjemnie popatrzeć na te tłumy i bogactwo towaru! Z zadowoleniem buszujemy między stoiskami raczej ciesząc swe oczy niż pytając o ceny i przymierzając. Wciąż wydaje mi się, że na to wszystko czas będzie w Kairze. Na dworzec docieramy już sporo po zmroku. Bezpośredniego połączenia ze Świętą Katarzyną nie ma, zresztą tego się spodziewałem. Musimy jechać najpierw do Suezu. Pomocny okazuje się starszy mężczyzna, który, jak się okaże nazajutrz, jest bywalcem na dworcowej ławeczce. Przedsprzedaży biletów – o dziwo! – tu również nie ma. Bierzemy również pod uwagę wariant bezpośredniego przejazdu do Kairu i rezygnacji z Synaju.

Wracamy przez bazar kosztując miejscowych słodkich specjałów. W pewnym momencie uświadamiamy sobie, że nie za bardzo wiemy, którędy wracać mamy do hotelu. Ciężko wytłumaczyć Egipcjanom, gdzie chcemy iść, gdyż naszego hotelu nie ma na planie miasta w przewodniku a określenie "hotel blisko morza" niewiele mówi. Nawet nazwa czy wizytówka hotelu nic im nie mówi. W porządku... To nie Pekin czy New Delhi, w końcu dojdziemy, gdzie trzeba! Zmieniamy kilka razy kierunek, co wynika głównie ze zmiany osoby prowadzącej: każde z nas ciągnie w swoją stronę 😉
– Mamy czas – stwierdzam z uśmiechem i dodaję – taksówki brać nie będziemy!
Zawędrowaliśmy nad morze. Gdzieś daleko w mroku nocy błyszczą światła miasta... Dahab to czy Szarm el-Szejk? Wędrując wzdłuż nadbrzeżnych ulic trafiamy między budynkami na ochroniarza, który nie zgadza się, abyśmy poszli dalej. Po chwili domyślam się, o co chodzi. Facet chroni rezerwat ze stadem białasów sezonowo tu gniazdujących. Udaję, że nie wiem, o co chodzi i przekomarzam się z nim.
– Ale my chcemy tylko prowadzić obserwacje!
Po chwili pojawia się parę młodych osobników w towarzystwie starszej samicy. Białasy zachowują się swobodnie, nie są płochliwe i nic sobie nie robią z naszej obecności. Lubię podglądać naturę i cieszę się, że Egipcjanie tak dbają o tę rozrastającą się z roku na rok populację przylatującą co rok do kraju nad Nilem. Pilnują, by nie byli niepokojeni przez miejscową ludność, dokarmiają. Szczególną uwagę przywiązują do tego, by poszczególne stada nie wchodziły sobie w drogę – zakładają im różnobarwne obrączki, co znakomicie ułatwia pracy strażnikom przyrody. Na takiego właśnie ochroniarza trafiliśmy.
Do hotelu docieramy około 22:00. Kolejny prysznic i wskakujemy do łóżka. Jutro nurkowanie.

Następny dzień Powrót do Wstępu Powrót do Strony głównej