Dzień: [1] [2] [3] [4] [5] [6] [7] [8] [9] [10] [11] [12] [13] [14] [15] [16] [17] [18] [19] [20] [21] [22]
Erupcja Pacaya trwa | Czy tu jest bezpiecznie? | W drodze do Antiguy | Jak nie dać się oszukać? | Na wulkanie
Śniadanie podaje nam właścicielka hostelu. Jest ostrzyżona króciutko, co wywołuje nasze zdziwienie, gdyż większość kobiet bez względu na wiek nosi tu długie włosy. Oglądamy wiadomości telewizji gwatemalskiej i trafiamy na informację o eksplozji wulkanu Pacaya, na który przecież się wybieramy.
"Erupcja wulkanu zintensyfikowała się od dwóch tygodni. Otwarcie efuzyjnych szczelin na zboczach stożka MacKenney (na wys. 2250 m n.p.m. i 1880 m n.p.m.) spowodowało wylewy lawy o długości 3 kilometrów. Mieszkańcy wiosek El Patroncino i Rincon de Pasa zostali ewakuowani".
Nie jesteśmy pocieszeni tą informacją, ale nie zniechęca nas to na tyle, żeby nie poszukać dróg dotarcia do wulkanu.
Zostawiamy plecaki w hostelu i z pomocą hostelowej tubylki docieramy do przystanku autobusowego. W autobusie dowiadujemy się, że musimy przesiąść się na metro, aby dotrzeć do strefy pierwszej. Próbujemy zaczerpnąć informacji od młodego Gwatemalczyka, który twierdzi, że mówi po angielsku, ale pomimo jego szczerych chęci nie dowiadujemy się niczego. Trafiamy do bramek transmetra, które okazuje się być siecią autobusową z kontrolowanym dostępem. Za jednego quetzala można jeździć do oporu. Łapiemy autobus do Antiguy. Zależy nam na czasie, bo chcemy jeszcze dziś dowiedzieć się, jak następnego dnia dostać się na wulkan Pacaya. Po godzinie docieramy na miejsce. Już zza szyb Antigua wydaje się być ciekawym miasteczkiem. Na dworcu zaczepiamy placowego, który w sekundzie znajduje dla nas naganiacza hotelowego.
Hostel położony jest blisko dworca i do centrum nie jest daleko więc bierzemy. Fakt, że okno pokojowe wychodziło na centrum biesiadne hostelu dotarł do nas dopiero, gdy kładąc się spać musieliśmy przetrwać gitarę w roli głównej. 😉 Właściciel hostelu – Kanadyjczyk (w końcu ktoś mówi po angielsku) proponuje nam tour na wulkan, co daje nam nadzieję na zobaczenie lawy. Fartnęło nam się niesamowicie, bo jak się zdecydujemy w ciągu godziny, to załapiemy się jeszcze na dzisiejszy wjazd. W hostelu zmieniamy buty, bierzemy polary i czołówkę. Zwarci i gotowi o godzinie 14:00 czekamy na busa. Niestety "Klient nasz pan" to dewiza obowiązująca tylko przy sprzedaży biletu. Kierowca zbiera turystów z hoteli nie zwracając uwagi na umówioną godzinę. Wszystkie hotele mają info o popołudniowym tourze o 14:00, a kto czeka przy ostatnim hotelu na trasie – ma po prostu pecha. W końcu zajeżdża samochód z sześcioma turystami i po półtorej godzinie dojeżdżamy do Parku Narodowego "Volcano Pacaya and Laguna de Calderas" u podnóża wulkanu Pacaya. A tu zaskoczenie: kobieta z agencji turystycznej nie zadzwoniła z informacją, że będzie grupa i nie ma ani eskorty policji ani drugiego busa, który miał nas zawieźć, abyśmy obejrzeli lawę. Ups... można ewentualnie wejść pieszo na szczyt, żeby obejrzeć zachód słońca, ale nie wszyscy dają wiarę, że uda się zejść zanim zrobi się zupełnie ciemno. W końcu przewodnik dostaje wiadomość, że jest możliwość podjechania od drugiej strony wulkanu, ale musimy dopłacić po 7 $ od głowy. I tu zaczyna się problem: każdy z ośmiu białasów chce czego innego. Istnieje hipoteza, że skoro oszukali nas w samej agencji, to teraz też mogą. Poza tym nikt nie gwarantuje nam, że akurat w tej chwili jest wypływ lawy. Piotr podnosi coś spod samochodu i pokazując wszystkim śmieje się: oto lawa, zobaczyliście więc dawajcie po 4 dolce i do domu! 😊
Docieramy na miejsce, kiedy dzielnica jeszcze śpi. Oglądamy Pałac Prezydencki, po czym w oczy rzuca się eklektyczny budynek poczty, który udaje się zobaczyć od środka. Pallacio de Correos wzniesiony w 1940 roku z dominującym stylu neokolonialnym składa się z dwóch budynków połączonych mostem dla pieszych w kształcie łuku, na którym widoczne są płaskorzeźby i godło narodowe. Przelatujemy przez Plac Konstytucji a w myśli przelatują mi notki z gazet i sieci typu: "...mekka porywaczy, w 97 roku ogłoszono, że Gwatemala zajmuje 4 miejsce na świecie pod względem porwań. W samym 97 roku miało miejsce około 1000 porwań".
Piotr fotografuje pomnik Francisca Morazana, słynnego twórcy Federacji Zjednoczonych Republik Ameryki Środkowej. Ogłosił on liberalny program reform, których głównym celem było ograniczenie kościoła i zmniejszenie różnic między bogatymi Hiszpanami a Indianami.
Wstępujemy do kilku kościołów m.in. Św. Franciszka i Św. Klary i wracamy po rzeczy do hostelu. Powoli zaczynamy odczuwać bardzo wysoką temperaturę, konieczne jest więc szybkie odświeżenie.
Kawa z poparzeniem przełyku (Co zawdzięczam mojemu współpaczowi podróży, który nie rozsmakowuje sięc tylko zażywa dawkę kofeiny. Najbardziej rozśmiesza mnie to jak zajada kawę na sucho.) i szybko udajemy się na rekonesans po mieście i agencjach turystycznych. Oferta z hostelu okazuje się być najlepsza i decydujemy się na popołudniowy tour. Robimy kilka fotosów na placu centralnym, oglądamy katedrę San Jose, dwukrotnie zniszczoną w 1669 r. i 1773 r. z pięknie odbudowaną częścią frontową z rzeźbami świętych.
Po godzinnym rozważaniu dochodzimy do wniosku, że skoro już przejechaliśmy tyle kilometrów i zapłaciliśmy za wstęp do parku narodowego, to podejmiemy ostatnie ryzyko. Bus zwozi nas do wioski, gdzie czeka na nas pick-up i tubylec każe ładować nam się za zardzewiałą pakę. Chce mi się śmiać, jak patrzę na minę dziewczyny w szortach, t-shircie i japonkach. Ruszamy trzymając się jedną ręką poręczy a drugą podtrzymując wystające części ciała, żeby nie odpadły na wertepach 😊. Z asfaltu zjeżdżamy na wąską piaszczysto-kamienistą dróżkę, która do góry prowadzi najpierw przez trawiasto-agawowe tereny a potem wchodzi na obszar czarnej zastygłej lawy.