Dzień: [1] [2] [3] [4] [5] [6]
Podróż przez Tesalię | W monastyrze św. Mikołaja | Zwiedzamy klasztor Warłaama | Widoki w Meteorach zachwycają
No, nie spodziewałem się, że podróż do Meteorów potrwa tak długo. Wstajemy o 5:30, pakowanie się, szybkie śniadanie, kawa i herbata. Właściciel hotelu poliglota 😉 mówi nam po polsku „do widzenia” powtarzając kilka razy, jakby dla sprawdzenia czy zrozumieliśmy go. Na przystanku autobusowym czeka już pani z wielką walizką i bezpański pies. Wsiadamy do niewielkiego kilkunastoosobowego busa.
– No, nie spodziewałam się, że będziemy jechać czymś takim – zauważa Renata.
– Wiesz, to górska trasa, może duży autobus się tam nie zmieści? – zastanawiam się.
Gdy zamiast jechać na północ skracamy w stronę morza, zaczynam się denerwować.
– Na pewno kierowca odpowiedział ci, że autobus jedzie do Kalambaki?!
– Tak powiedział.
– Okej, w porządku, zwiedzimy Grecję.
W miasteczku Itea zabieramy grupę pasażerów i wykręcamy do Amfissy. Tu autobus… kończy swą trasę. Przesiadamy się do dużego, bardziej wypasionego autokaru i jedziemy w kierunku Lamii. Dopiero teraz zaczynają się prawdziwe góry. Wjeżdżamy raz po raz na przełęcze, zjeżdżamy serpentynami w dół. Po lewej i po prawej stronie towarzyszą nam wysokie wapienne góry wznoszące się na wysokość około 1500 m n.p.m. W takiej sytuacji zawsze przychodzi mi myśl do głowy "Ależ chciałbym pochodzić tu po górach”. Jedzie z nami chłopak z plecakiem i w butach trekkingowych, wybrał się zapewne na górskie wędrówki. Wygląda na Polaka, ale go nie zaczepiam.
Po dwóch godzinach dojeżdżamy do Lamii. Kierowca znowu po grecku coś tam mówi do pasażerów, a nam tłumaczy, że ci, którzy jadą do Kalambaki muszą się przesiąść do innego autobusu. Pani od dużej walizki informuje nas, że w Trikali będzie jeszcze jedna przesiadka. No, ja nie mogę! Najgorsze jest to, że pasażerowie – oprócz tych, którzy często jeżdżą na tej trasie – nie są z góry informowani od tych licznych zmianach. Trzeba więc być tu czujnym, zwłaszcza gdy się jest turystą.
Ciąg dalszy drogi przez Tesalię. Przed nami krajobraz się wypłaszacza, jedziemy szeroką równiną. Pogoda się na szczęście utrzymuje, nie pada. Mam nadzieję, że prognoza pogody na dziś okaże się prawdziwa.
– Chcesz kanapkę? – pytam Renatę siedzącą na fotelu przede mną.
– Ale mnie przestraszyłeś! – odpowiada wpół śpiąca dziewczyna.
– Nie. Nie chcę tu kruszyć, zjem potem.
Niestety, jak doczytałem w internecie, akurat dziś Wielka Meteora jest zamknięta.
– Codziennie zamknięty jest jakiś monastyr – wyjaśniam.
– Trudno się mówi, będziemy oglądać inne.
Wkrótce dojeżdżamy do Trikali. Okazuje się, że pojedziemy tym samym autobusem, ale... za 30 minut. Tak więc podróż na odcinku 280 kilometrów z Delf do Kalambaki potrwa aż 5 i pół godziny. W porządku. W innych krajach było gorzej z przeciętną prędkością poruszania się.
W południe jesteśmy w Kalambace. Pozostaje jeszcze podjechać lokalnym autobusem do Kastraki, gdzie mamy nocleg przy głównej ulicy. Wysiadamy przy kościele św. Piotra i Pawła w centrum miasteczka i po 10 minutach jesteśmy w naszym hoteliku. To typowy homestay ze staromodnym łóżkiem, szafą i wspólną łazienką. Gospodyni jest miła, co rekompensuje w części niezbyt wysoki standard.
– Nie mamy zbyt dużo czasu – mówię – klasztory zamykane są koło 16:00-17:00.
– Jestem gotowa – odpowiada Renata.
Już dojeżdżając do Kalambaki widzieliśmy wyrastające z równiny pojedyncze, nagie skały. Pozbawione praktycznie roślinności brązowe ostańce tworzą niezwykły krajobraz. Teraz jesteśmy u ich stóp, są na wyciągnięcie ręki. Klasztorów jeszcze nie widać, natomiast możemy przyjrzeć się gładkim a czasem pożłobionym poziomymi liniami warstwowań skał. Tu i ówdzie widoczna jest nisza lub ciemny otwór jaskini. Podczas swoich trampingów naoglądałem się w różnych formacji skalnych, tutejsze należą do bardziej interesujących. Droga, którą idziemy, poprowadzona jest wzdłuż niewielkiego potoku. Mijamy niezbyt ciekawy kościółek Zoodochou Pigies i wychodzimy poza miejscowość. Naszym celem klasztor św. Mikołaja odległy od nas o 400 metrów. Z parkingu poprowadzona jest w górę zbocza kręta ścieżka, w ostatnim etapie do pokonania jest kilkadziesiąt schodów. Klasztor Świętego Mikołaja Odpoczywającego (Μονή Αγίου Νικολάου Αναπαυσά) położony jest na 80-metrowej, wąskiej skale. Płacimy za wstęp (2 euro) i wchodzimy do środka. Pierwsze wrażenie nie jest szczególne: pomieszczenia wyglądają na współczesne i pozbawione są właściwie obrazów i ikon. Zakonnik-pilnowacz zachęca nas gestem do wejścia w głąb. Pokój, do którego wchodzimy, jest ciemny i w całości pokryty malowidłami ściennymi. Zakonnik ustawia się w strategicznej pozycji i pilnuje, by nie robić zdjęć. Przechodzimy do kolejnego, jeszcze mniejszego pomieszczenia. Tu jest podobnie: mnóstwo ciemnych malowideł na ścianach, ikony w złoconych ramach obrazów, rzeźbione krzesła.
Co dalej, zastanawiam się po wyjściu, czyżby nie było tu nic więcej do oglądania?
Wychodzimy na taras. Rozciągają się stąd bardzo atrakcyjne widoki na okolice, ale ja przyszedłem zobaczyć klasztor! Mam poczucie niedosytu. Zwłaszcza niezadowolony jestem z powodu brak zdjęć. Włączam więc kamerę zawieszoną na szyi i obchodzę pomieszczenia jeszcze raz filmując wszystko dokładnie. Zaglądamy jeszcze do krótkiego korytarza kończącego się ganeczkiem z prymitywną windą. Służy raczej do transportu materiałów budowlanych niż osób.
Z mapy Google wynika że najbliższe monastyr to Wielka Meteora i klasztor Warłama. Tym razem do przejścia od drogi głównej jest nieco więcej. Ścieżka przez las jest wydeptana i oznakowana. Spotykamy innych turystów wracających już z góry. Pozdrawiamy się. Miłym akcentem podczas spaceru tego spaceru jest omszała ławeczka stojąca pod skałą. W prześwitach między drzewami dostrzegam zabudowania klasztoru. Są zawieszone zbudowany na skale. Dosłownie zawieszony, sprawia wrażenie niedostępnego. Ścieżka wyprowadza nas na przełęcz między leżącymi nieco wyżej w klasztorami. Ten po lewej to Wielka Meteora, monastyr jest zamknięty zgodnie z wcześniej uzyskanymi informacjami w dniu dzisiejszym (wtorek!). Trudno!
Kierujemy się na prawo w stronę klasztoru Wszystkich Świętych, zwanego także – od imienia założyciela – klasztorem Warłama. Właściwie powinien nosić imię Stachanowa, jako że został zbudowany – przynajmniej według legendy – w ciągu 20 dni. Ten klasztor zdecydowanie cieszy się większą popularnością i jest bardziej rozbudowany niż monastyr św. Mikołaja. To uzasadnia dwukrotnie wyższą opłatę za wstęp (4 euro). Wśród zabudowań znajduje się, a także kilka muzealnych salek. Pierwsze kroki kierujemy jednak na otwarty taras z fenomenalnymi widokami na okolice. Musimy nieco odsapnąć po wspinaczce z dna doliny. Stąd lepiej widać budynek klasztoru zawieszony nad przepaścią. Najniższa z czterech kondygnacji w tym budynku znajduje się dwa piętra poniżej tarasu. Podobają mi się renesansowe biforia, a przede wszystkim ganek obiegający budynek. Gdybym był mnichem, to właśnie tam wybrałbym sobie pokoik.
Kilka fotek przy fotogenicznej altanie na krawędzi tarasu i wchodzimy do katolikonu, głównej świątyni w klasztorze. Jest jednonawowy z ośmiokątną wieżą nad transeptem i – co ciekawe – dodatkową, nieco mniejszą wieżą nad środkową częścią nawy. Znów napotykamy na zakazy fotografowania, lecz niewiele sobie z nich robimy – podobnie jak wiele innych osób. Ścienne malowidła z XVII wieku pokrywają każdy metr kwadratowy. Wydaje się, że świętych na tych obrazach jest więcej niż zwiedzających. Przedstawione są zarówno portrety świętych, jak i różne scenki rodzajowe. Oto scena przecinania piłą i toporem jakiegoś świętego, inny święty jest włóczony przez konia. Na kolejnym obrazku ukrzyżowany głową w dół święty, inny, przywiązany za członki do ziemi jest kaleczony przez swego oprawcę. Obrazy nad drzwiami ukazują sceny dekapitacji oraz lamentu świętych nad odrąbanymi głowami. Jest i Aleksander Wielki a raczej jego szkielet w grobie. Malowidła w nawie przedstawiają Madonnę z Dzieciątkiem, a Chrystus Pantokrator wypełnia kopułę główną.
Ikonostas jest trójrzędowy, carskie wrota ozdobione srebrnym ornamentem. Ażurowe, drewniane wrota diakońskie, podobnie jak carskie przesłonięte zostały bordowymi kapami. Predelle pokryte są repusowaną blachą srebrną z motywami roślinnymi. Ustawiony w nawie tron biskupa i opata są inkrustowane macicą perłową i kością słoniową. W sąsiednim pomieszczeniu, przedsionku, dominują mniej krwawe sceny, więcej jest portretów świętych: proroków i patriarchów kościoła. Tonacja tych obrazów jest ciemniejsza. Na sklepieniu jest też Jezus na wychudzonym osiołku i jakaś scena związana z fundacją klasztoru. Po chwili boli mnie już szyja od wykręcania głowy do góry.
W klasztornym budynku sąsiadującym od zachodu z kościołem znajduje się parę nowszych ikon, ale moją uwagę zwracają bardzo bogato rzeźbione obramowania obrazów. Równie piękne są rzeźbione krzesła. To zapewne sala do mniej oficjalnych spotkań.
Na wewnętrznym dziedzińcu znajduje się kaplica pod wezwaniem Trzech Hierarchów (lub: Trzech Mędrców), wzniesiona w 1627, ma freski charakterystyczne dla pierwszej połowy XVII w. Niestety jest niedostępna dla nas.
Schodzimy na niższy poziom. Tu, w starym refektarzu, znajduje się wspomniane muzeum. Oglądamy interesującą kolekcję prawosławnych ornatów i naczyń liturgicznych. Jednym z cenniejszych eksponatów jest Biblia z odręcznym podpisem bizantyjskiego cesarza Konstantyna Porfirogenety. Obok wyeksponowano kolorowe stronnice w XI-wiecznym kodeksie. Sporo jest zabytkowych ikon z na wpół zatartymi wizerunkami świętych. W części pomieszczeń znajdował się szpital, a raczej dom opieki. Pomysłowe, stąd zapewne było bliżej do nieba.
Idziemy teraz w stronę kolejnego Monastyru Rusanu (św. Barbary). Znajduje się na skale poniżej drogi asfaltowej.
– Jest już 16:00, klasztor zamykają o 17:00, jeśli się pospieszymy, to zdążymy – mówię.
– Wiesz, jeśli chodzi o mnie, to już mi wystarczy tego zwiedzania klasztorów. Byliśmy w dwóch, jak dla mnie są podobne do siebie.
– Może masz rację. Żałuję tylko że nie mogliśmy być w Wielkiej Meteorze.
– Ale nie musimy wracać do domu – stwierdza Renata – podoba mi się tutaj. Chodźmy dalej tą drogą.
Kilkaset metrów dalej znajduje się wystająca nad dolinę wielka skała. Przyciąga turystów chcących sfotografować panoramę. Dołączamy do nich, cierpliwie czekamy aż najbardziej wysunięty nad przepaść koniuszek skały będzie pusty.
– Stań tam – proszę Renatę – zrobię ci kilka fotek.
Później ja staję na krawędzi.
– Uważaj! Proszę uważaj! – denerwuje się dziewczyna.
Trzeba przyznać, że te wszystkie widoki są naprawdę atrakcyjne i cieszę się, że tu przyjechałem po raz drugi.
– Wiesz, nie musimy iść cały czas asfaltem, bo to będzie kilka kilometrów ekstra – mówią z nosem utkwionym w mapie – tu jest jakaś ścieżka. Możemy zejść nią wprost do doliny.
– Myślisz że się da? – słyszę powątpiewanie w głosie Renaty.
– No, ktoś tędy schodził. Spróbujmy.
Niestety, po zejściu kilkudziesięciu metrów niżej ścieżka wielokrotnie się rozdwaja, a niektóre odnogi giną wśród skał. Przypomina mi się moje zejścia na dno Doliny Kadisza w Libanie. Tam też co nieco pobłądziłem. Wycofujemy się parę metrów i potem, już bez problemu, rzadko uczęszczaną acz prostą ścieżką schodzimy do doliny. Docieramy do drogi i dalej już wygodnym asfaltem kontynuujemy spacer. Teraz nad nami górują monastyry. Wyglądają na nie do zdobycia.
Pół godziny później jesteśmy w domu.
– Bardzo zmęczona jesteś?
– Nie bardzo, ale się położę. A ty?
– Trzeba jeszcze kupić chleb na kolację i śniadanie. Przejdę się.
Piekarnia jest w dolnej części Kastraki, jestem tam po chwili. Trzeba jednak poczekać, aż chleb z nowej partii wypieku ostygnie. Zapach pieczywa jest bardzo nęcący, mam nadzieję, że nie zjem całego chleba w drodze do domu.
Kolacja i do spania.