Dzień: [1] [2-3] [4] [5] [6] [7] [8] [9] [10] [11] [12] [13] [14] [15] [16] [17] [18] [19] [20] [21] [22] [23-24]


Cipanas – Cibodas – Gunung Gede NP – Cipayung

czwartek, 11 IV 2019


Ruszamy w góry! | W drodze na Mt. Gede | Kwiaty, motyle, paprocieW drodze na Mt. Gede | Gorący wodospad. Mniam! | Jeszcze więcej kwiatów | Kto decyduje o żołądku?


Dziś robimy sobie wycieczkę do parku narodowego Mount Gede Pangrango. Obejmuje on dość wysoki masyw sięgający 3000 metrów z kulminacją w postaci góry a właściwie wulkanu Pangrango (3019 m n.p.m.). Obok wznosi się jego nieco niższy brat – wulkan Gede (2958 m n.p.m.), zaś cały masyw rozciąga się na 40 kilometrów. Można więc powiedzieć, że jest porównywalny z masywem Olimpu lub Etny. Całe pasmo górskie jest dobrze widoczne z drogi łączącej Bogor i Cianjur, którą wczoraj przyjechaliśmy na miejsce ostatniego noclegu. Niewiele mam danych o tym masywie, ale liczę na to, że są tam wytyczone jakieś szlaki, w końcu to park narodowy. Istotnie, przeglądając mapy Google, widzę jakieś ścieżki prowadzące od wejścia w miejscowości Cibodas, skąd prawdopodobnie rozpoczniemy naszą wędrówkę. Celem naszym będzie wejść jak najwyżej, przejść jak najdalej. Zdaję sobie sprawę z tego, że prawdopodobnie nie wejdziemy na szczyt Gunung Gede. Zbyt mało mamy czasu, a może też i nasze możliwości kondycyjne po dwóch tygodnia trampingu nie są największe.
Na razie mamy przed sobą problem dojazdu na miejsce. Podjedziemy jednym z setek autobusów czy busów, które bez wytchnienia kursują po tej trasie do Cianjur. Ruch na głównej drodze jest olbrzymi: trudno, oczywiście, zorientować się nam, w którym miejscu powinniśmy się ustawić, by złapać transport. Drogą, w ślimaczym tempie, przemieszczają się samochodziki zielone i niebieskie. Wiemy, że mamy polować na zielonego busa – jeżdżą na dłuższych trasach.
Zaczepiamy jednego z przeprowadzaczy, którzy pomagają dzieciom i innym osobom przedostać się na drugą stronę ulicy.
– Bus do Cianjur?
Jawajczyk zamienia parę słów ze stojącymi w pobliżu mężczyznami.
– Stańcie tu – pokazuje ręką – pomogę wam.
Po chwili siedzimy w „dalekobieżnym” autobusie. Jest całkiem duży, ma około 30 miejsc, płacimy 20 tysięcy rupii. Podróż początkowo jest nużąca, korek na drodze spowalnia jazdę. Dopiero po kilkunastu kilometrach przyspieszamy. Trasa staje się bardziej górska, coraz więcej zakrętów, w miarę jak zbliżamy się do przełęczy. Pojawiają się plantacje herbaty. Widok soczystej zieleni, równo przystrzyżonych krzewów herbacianych jest dziś dla mnie czymś zwyczajnym, ale pamiętam moją radość, gdy po raz pierwszy w życiu zobaczyłem w północnym Iranie herbatę – w innej postaci niż w Polsce 😊. Potem miałem okazję niejednokrotnie chodzić po plantacjach herbaty – ostatni raz na Azorach. Autobus powoli wspina się do przełęcz, spoglądamy na wysokie szczyty po prawej stronie drogi, zastanawiając się, do której doliny wjedziemy. Wkrótce okazuje się, że autobus nie zbacza z głównej drogi, nie podjedziemy pod wejście do parku narodowego.

Wysiadamy w miejscowości Cipanas, przy skrzyżowaniu z drogą na Cibodas. Przesiadamy się do żółtego busika i za 2000 rupii jedziemy do miejscowego Zakopanego. Droga prowadzi łagodnie w górę, po obu jej stronach stoją schludne, parterowe domy, a wokół nich przepiękne ogrody pełne kwiatów, pergoli i przystrzyżonych krzewów. W Cibodas witają nas tłumy podobne do tych na Krupówkach. Dziesiątki straganów z przysmakami, z owocami, z warzywami, z pamiątkami i z gadżetami. Setki lokalnych turystów (właściwie nie widzę to białasów). Robimy drobne zakupy, po czym skręcamy na prawo za znakami kierującymi nas do wejścia do parku narodowego. Dłuższą chwilę przypatruję się zielonej tablicy pokazującej odległości i czasy do niektórych miejsc w parku narodowym. Na szczyt Gunung Gede jest 10 kilometrów a droga ma według drogowskazu zająć 6 godzin. W jedną stronę, ma się rozumieć! Nie brzmi to zbyt zachęcająco.
– Nie mamy szans dzisiaj tam wejść – mówię.
– Widzę! Zresztą nie wiem, czy bym mogła.
– Pójdziemy ścieżką tak daleko, jak będzie można – proponuję.
Podchodzimy nieco w górę dochodząc do kilku budynków, wśród nich znajduje się kasa. Z obojętną miną mijam okienko, ale słyszę: "Hello, mister!". No cóż, zawracam i przeglądam się wywieszonym cenom wstępu. 200 000 rupii, to dość dużo.
– Może jakaś zniżka dla studentów? – pytam, uśmiechając się.
Istotnie, po kilku minutach negocjacji uzyskujemy jakieś tam rabaty i wchodzimy.
– Podejdźmy może jeszcze tam trochę w bok – mówię do Cecile – zobaczymy, co tam dają w sklepiku.
Są tu pamiątki i jakieś słodycze, ale obok przy straganie pan sprzedaje jedzonko zawinięte w liście bananowca.
– Pokaż, co tam masz – zwracam się do mężczyzny.
Ten rozpakowuje zawiniątko, w środku jakiś ryż, być może z mięsem, być może z warzywami.
– Ile chcesz za to?
– 1000 rupii.
– No, okej. Wezmę dwa – mówię i płacę.
– Bierzemy na drogę, czy teraz jemy? – zwracam się do Cecile.
Ja zjadłam swoją porcję. Cecile zostawia na później.

Ruszamy ścieżka pod górę. Wokół bujna przyroda, zwracają uwagę pióropusze zanokcicy gniazdowej (Asplenium nidus), niektóre egzemplarze są gigantyczne – mają liście metrowej długości. Kwiatów stosunkowo niewiele, dominuje barwa biała, liliowa i żółta. Po kilkuset metrach zatrzymujemy się przy grupce osób odpoczywających przy strumieniu. Parę metrów dalej wzrok nasz przyciąga szmaragdowe jeziorko. Jest naprawdę urocze, ten zakątek przypomina mi nieco Jeziorka Duszatyńskie w Bieszczadach. Zieleń odbija się w wodzie nadając jej morski odcień. Ruszamy dalej. Drzewa pokryte są mchami i porostami, z góry zwisają liście paproci i liany. W dolnych partiach lasu, często kolonie niewielkich białych grzybów wyrastających na powalonych pniach. Próbuję sfotografować czerwony kwiatuszek i znów mam znany mi problem – mój aparat nie chcę ustawić ostrości akurat właśnie na ten czerwony kolor. Ten okaz, nad którym spędzam dłuższą chwilę z aparatem w ręku to Stromanthe sanguinea. Rzadko zakwita w doniczce.
Od czasu do czasu kamienista ścieżka zamienia się w drewniany trakt. Teren tu widocznie bagnisty i konieczne było zbudowanie pomostów. Wreszcie więcej otwartej przestrzeni! Przed nami przepiękny widok na monumentalne góry. Zbocza pokryte lasem a szczyt spowity jest mgłami i chmurami. A na pierwszym planie wysokie paprocie drzewiaste. To się może podobać 😊. Wśród kwiatów trafia się swojski bieluń dziędzierzawa (Datura stramonium), którego zwisające białe lub żółte "trąby anielskie" są ładnym akcentem wśród wszechogarniającej zieleni. Obok ścieżki płynie niewielki strumień, pochylają się nad nim drzewiaste paprocie z imponującymi pióropuszami pierzasto podzielonych liści na 5-metrowych cienkich "pniach". Dochodzimy do rozwidlenia: tu niewielki budynek z ławkami zajętymi przez indonezyjskich turystów. Na prawo prowadzi ścieżka do wodospadu.
– Idziemy? – pytam Cecile.
– Jak chcesz. Ja tu poczekam.
– Rozumiem.
Cecile jest zmęczona, dzień jest gorący, parny. Decyduję się szybkim krokiem podejść do wodospadu Ciboreum. Zbiegam truchtem ścieżką, słyszę narastający szum wodospadu. Struga wody spada z wysokości może 15 metrów, obok znajduje się drugi wodospad, a właściwie kaskada. Nie są to spektakularne wodospady, tu w Indonezji są ich setki, wiele z nich potężniejszych niż te, które mam przed sobą. Ale przyjemnie jest popatrzeć i poczuć na twarzy chłód kropelek rozbryzgiwanej wody. Wracam do Cecile, na pewno się niecierpliwi.
Ruszamy dalej. Coraz mniej spotykamy po drodze turystów, przez pewien czas towarzyszy nam kilka osób. Dziewczyna podśpiewuje sobie, idąc w górę. Przypominają mi się sytuacje z wejścia na górę Adama, kiedy to młode dziewczęta lankijskie nuciły sobie różne pieśni wchodząc na świętą górę. Wśród zielonego gąszczu, który nas otacza, widać pędy wielkich paproci zwinięte w spirale. Nie sposób nie mieć skojarzeń z nowozelandzkimi lasami paprociowymi. Są tu znane mi dobrze drzewa, takie jak puchowiec, czyli drzewo kapokowe. Nauczyłem się rozpoznawać młode pnie puchowca lub jego gałęzie po kolcach, które później odpadają. Fotografuję z przyjemnością pnącza, które wpijają się w pnie drzew i prą do światła. Wśród kwiatów, jak wspomniałem dominuje kolor liliowy i biały.
– O, popatrz! – pokazuję Cecile przepięknego żuka wcinającego liść.
Ma na swym błyszczącym czarnym grzbiecie cztery żółte plamy.

Mijamy ruiny jakiegoś schronienia betonowego. Po kilkuset metrach bardziej stromego podejścia dochodzimy do gorącego strumienia gorącego. Spodziewałem się go tutaj, bo już od pewnego czasu towarzyszyły nam strumyczki z cieplejszą niż otoczenie wodą. Ten strumień przed nami jest znacznie większy a przede wszystkim woda w nim jest gorąca. A właściwie – parząca! Czuję, że niedaleko musi być podziemny kraton (pałac) Batary Kali – Pana podziemnego świata... Ostatnia erupcja Gunung Gede miała miejsce w 1957 roku, wulkan jest cały czas aktywny. Parę metrów dalej dochodzimy do miejsca, gdzie strumień przekracza ścieżkę. Ze stromego zbocza ponad nami wypływa kaskada wrzącej wody i z głośnym szumem spada w przepaścistą dolinę poniżej. Wokół unoszą się kłęby pary zasnuwając okolicę. Woda w air terjun panas, czyli gorącym wodospadzie parzy rękę, nie da się wytrzymać. Bardzo się nam tu podoba, ledwo się widzimy w tej obłokach mgły i pary. Obiektywy aparatów szybko pokrywają się para kondensującą się na zimnym szkle; mimo to staramy się sfotografować to niezwykłe miejsce. Ustalamy, że to końcowy punkt naszej wycieczki. Ale zanim zaczniemy schodzić, chwilę odpoczywamy. Ściągam wilgotną koszulkę, schodzę parę metrów w dół ścieżki, gdzie woda w jednej ze strug jest chłodniejsza i myję się. Co za ulga! O 12:00 zaczynamy odwrót.
– Daj mi jedzenie – prosi Cecile na niewielkiej polance.
Rozwija bananowy liść i zjada ryż popijając resztką wody. W lesie słychać ptaki, lecz ich nie widzimy. Są też motyle, jednak bardzo ciężko jest im zrobić zdjęcie – przysiadają na liściach lub zawisają nad kwiatami tylko na moment i natychmiast odlatują. Po pół godzinie dochodzimy do znanego nam rozwidlenia. Przystajemy na odpoczynek. Za moment ruszymy dalej.
– Chodź pokażę ci coś – mówi Cecile i ciągnie mnie w stronę krzaków – widzisz?
– Nie. Co mam widzieć?
– Motyla! Przecież tam jest motyl.
No, fakt. Ukrył się wśród liści. Przepiękny, błękitny motyl wielkości połowy dłoni. Zbliżam się, by go sfotografować, lecz ten odlatuje.

W Cibodas pogoda nieco się psuje, czas pomyśleć o powrocie do domu. Do tego samego wniosku doszli i inni turyści, bo na ulicy, przy straganach ustawiły się tłumy chętne na powrót busem lub własnym samochodem do Cipanas. Ten tłum jest niesamowicie kolorowy, niczym w Radżastanie. Ludzie przekrzykują się, matki nawołują zawieruszone dzieci, mężczyźni zapuszczają silniki swych motorów i z warkoczem odjeżdżają. Zaczęło kropić, po chwili deszcz się nasila. Dobrze, że wzięliśmy ortaliony, chyba nie mamy szans na dopchanie się do busa.
– Chodźmy na razie pieszo – proponuję – może złapiemy coś po drodze.
Spacer ma tę zaletę, że możemy lepiej przyjrzeć się tym ogródkom wzdłuż drogi. Doczytałem wcześniej w przewodniku, że w Cibodas znajduje się sławny ogród botaniczny. Widzieliśmy jego fragment "zza płota", ale nie mieliśmy ochoty tam skręcać. Teraz widzę, że uprawianie kwiatów można, jak najbardziej, połączyć z interesem: przy wielu domach ustawione są donice z sadzonkami na sprzedaż. Wśród kwiatów, którymi się tak zachwycam są żółte z białymi płatkami rodem z Peru (Pachystachys lutea), są czerwone, grube z języczkiem z boku, które ongiś widziałem nad Mekongiem (Costus spicatus), Podobają mi się również kwiaty-pagody (Clerodendrum paniculatum) z drobnymi białymi kwiatuszkami na czerwonych łodyżkach ułożonymi w regularny stożek. Od czasu do czasu mijają nas wyładowane po brzegi busy albo pick-upy wypełnione ludźmi na pace. Po godzinie jesteśmy w Cipanas. Tu, na krzyżówce miejscowy policjant usiłuje zapanować nad wzmożonym ruchem samochodowym. Akurat nadjeżdża autobus, machamy nań ręką i wracamy do siebie zmęczeni, ale zadowoleni.
Nad wieczorem idę coś zjeść.


Następny dzień Powrót do Wstępu Powrót do Strony głównej