Gdzie mój Flixbus? | Muszę to zobaczyć! | Spacer po Campobasso | Zamek mnie rozczarowuje | W drodze do Ripalimosani | Podoba mi się tu! | Cudowne zakamarki kamiennego miasteczka | Powrót do Pescary
O 2:30 wstaję, postanawiam przenieść się na dworzec. Mam nadzieję, że ruch mnie rozgrzeje. 40 minut później jestem przy stacji kolejowej Pescara Centrale. Tak jak się spodziewałem, dworzec jest zamknięty. Jakiś gość w moim wieku prosi mnie, bym mu pomógł.
– Zostawiłem bagaże w Bolonii i potrzebuję pieniędzy na powrót - opowiada głównie po włosku, więc niewiele rozumiem z tego tłumaczenia. Że chce pieniądze, to wiem.
– Sorry. – Wzruszam ramionami i idę dalej.
Na przystanku autobusowym zbiera się coraz więcej osób. Czekają na autobus, który ich zawiezie na lotnisko w Rzymie. Koło 4:30 schodzą się młodzi ludzie, jadą chyba na szkolną wycieczkę. Podchodzi do mnie kolejny człowiek w potrzebie i prosi o parę euro, bo jedzie do pracy a zabrakło mu na benzynę.
– Sorry.
Co ja dziś taki mało empatyczny jestem?
Transferuje się na dworzec kolejowy. Jest już otwarty, ale jakiś umundurowany facet oczekuje ode mnie biletów. Ostatecznie po krótkiej dyskusji siadam sobie na ławce i czekam na autobus.
O 6:25 podjeżdża FlixBus. Niestety jedzie w przeciwną stronę – do Rzymu. Powtórnie upewniam, że autobusy FlixBusa odjeżdżają tylko z tego przystanku. Po piętnastu minutach oczekiwania przyjazd autobusu jestem zezłoszczony. Chociaż ustawiłem w aplikacji możliwość śledzenia autobusu, a rozkład jazdy powinien być co chwilę aktualizowany, to wciąż nie dostaję żadnych informacji od przewoźnika. Dzwonię na infolinię zaniepokojony, że kurs mógł być zmieniony lub odwołany. Pani mnie zapewnia, że jest spóźniony jeszcze 10 minut. Ostatecznie wyjeżdżam z Pescary z 40 minutowym opóźnieniem.
Tuż po opuszczeniu miasta przejeżdżamy przez kilka tuneli. Najdłuższy z nich, San Silvestro, liczy 3,6 kilometra i oczywiście nie należy do rekordowych. We Włoszech są setki, jeśli nie tysiące tuneli. Nie mogę się powstrzymać (znów!) przed gorzką refleksją, że w Polsce wybudowanie kilkukilometrowego tunelu jest niemal świętem narodowym. Ja wiem, że są mniej lub bardziej górzyste kraje, że nie sposób dziś byłoby pokonywać Alp bez tunelu pod Mont Blanc, czy tunelu Gran San Bernardo, którym ostatnio jechałem. Ja wiem, że Włochy, Francja czy Szwajcaria są znacznie bogatszymi państwami, a budowa tuneli jest droga. Ale trudno pogodzić mi się z tym, że Polska z tak długimi i rozwiniętymi tradycjami górniczymi nie jest w stanie unowocześnić w tym zakresie sieci dróg i szlaków kolejowych.
Droga początkowo prowadzi równoległe do Adriatyku, a ponieważ na naszej trasie jest kilka przystanków w małych miasteczkach to wciąż musimy zjeżdżać z autostrady i krętymi drogami wjeżdżać na lokalne dworce autobusowe. Gdy za Termoli skręcamy głąb półwyspu, na horyzoncie pojawiają się przepiękne ośnieżone góry. Śnieg prawdopodobnie jest świeży, bo wyraźnie widoczna jest pozioma granica opadów. Muszę przyznać, że krajobrazy Molise podobają mi się. Wiosna tu w pełni, kwitną drzewa owocowe na stokach, soczysta zieleń trawy i zbóż syci moje oczy. Trasa biegnie doliną rzeki Biferno, a w okolicy Lago di Guardialfiera, sztucznego zbiornika przebiega na długich estakadach. Kilka razy dostrzegam wioski usytuowane na szczytach okolicznych wzgórz. Szkoda, że nie mogę ich odwiedzić. Ostatnia z takich miejscowości znajduje się w odległości około 7 km od Campobasso, a ponieważ mam wystarczająco dużo czasu planuję ją odwiedzić.
W stolicy regionu 47-tysięcznym mieście zatrzymujemy się na nowoczesnym dworcu. Wciąż jest rozbudowany, a oryginalny charakter nadają mu pomalowane na żółto konstrukcje stalowe podtrzymujące dach oraz napowietrzne chodniki ułatwiające pasażerom dostanie się ponad pobliskim rondem na dworzec.
Głównym celem mojego spaceru po Campobasso będzie wzgórze Monforte z zamkiem i kościołem. Nawet, jeśli nie jest to najbardziej wartościowy zabytek w mieście, to liczę na ładne widoki. Ale żeby zoptymalizować drogę, wybieram na mapie szlak prowadzący łączący kościoły i ciekawsze budynki w mieście. Po przejściu mało przyjemnym długim tunelem dla pieszych wychodzę na powierzchnię i widzę, że jestem już właściwie w centrum miasta, przy Corso Giuseppe Mazzini. Po prawej stronie, przy Piazza S. Francesco, znajduje się Chiesa del Sacro Cuore di Gesù – neoklasycystyczny kościół z 1933 roku. Jest wkomponowany w sąsiednie budynki, przez co sprawia wrażenie większego. Fasada, za którą skrywa się trójnawowe wnętrze, jest prosta, surowa. Seria jońskich pilastrów, proste tympanony, medalion z krzyżem i figura Chrystusa na szczycie są jedynymi ozdobami. Wnętrze również skromne. Uwagę zwracają barwne mozaiki na podłodze i dwa rzędy marmurowych kolumn oddzielających nawę główną od bocznych. W niszy absydy umieszczono uratowaną z pożaru figurę Chrystusa.
Wracam na główną ulicą i kieruje się w stronę starówki. Przy via Giuseppe Garibaldi trafiam na zamknięty na stałe kościółek Chiesa della Carita z dzwonnicą oszczędnościowo wybudowaną na dachu sąsiedniego budynku. Ulice, którymi się przemieszczam, to mieszanka współczesności i bardziej zabytkowych kamienic. Na jednej z nich dostrzegam nieco wyblakłe różowe malowidła czy też freski przedstawiające scenki rodzajowe z aniołkami.
Wkrótce ulice stają się coraz węższe. Są wybrukowane dużymi kamieniami, a elewacje budynków są w ciepłych, żółtych różowych i pomarańczowych barwach. Przy via Antonio Cardarelli mijam ukryty w kamienicy kościółek ewangeliczny (Chiesa Evangelica Battista) i dochodzę do Piazza Gabriele Pepe. Plac zdaje się być sercem miasta, sądząc po tumach, które tu widzę. Przede mną budynek Teatro Savoia (1923-25) z charakterystyczną rudą elewacją ozdobioną białymi pilastrami. Dwa rzędy balkonów z balustradami z kutego żelaza w stylu Art Nuoveau uzupełniają fasadę. Teatr musi być dość sławny, gdyż około setki dzieciaków czeka na wejście do środka wraz ze swymi opiekunami. Faktycznie, wnętrza są przepiękne z foyer ozdobionym freskami Arnaldo de Lisio, a widownia ma trzy piętra lóż ze złoconymi ornamentami a sufit pokrywa wspaniały fresk pod tytułem „Triumf Sumnitów”.
Po sąsiedzku przy placu znajduje się katedra Trójcy Świętej (Cattedrale della Santissima Trinito). Po trzęsieniu w 1805 roku niewiele do dziś przetrwało z oryginalnej renesansowej budowli. Współczesny kościół został odbudowany w stylu neoklasycystycznym z heksastylową fasadą i trójkątnym, pozbawionym ozdób frontonem. Podobnie jak w kościele Gesù, kolumny są masywne, ich kapitale ozdobione są wolutami sugerującymi upodobanie architekta Vittorio Tiberio do porządku jońskiego. W bocznych nawach znajduje się kilka marmurowych ołtarzy z kolorowymi posągami świętych i dużymi malowidłami przedstawiającymi sceny religijne, między innymi Ostatnią Wieczerzę. Główny, marmurowy ołtarz umieszczony jest pod cyborium z dwoma aniołami na szczycie, a za nim, dość nietypowo, znajdują się organy. Uwagę moją zwraca Madonna, której posąg okryty jest piękną, czarną peleryną ze złotymi ornamentami. Wąskimi uliczkami dochodzę do Chiesa Santa Maria della Croce – niewielkiego kościoła położonego w pobliżu jednej z sześciu bram średniowiecznego Campobasso. Ten pochodzący z X wieku kościół jest prawdopodobnie najstarszym w mieście. Jest zamknięty, mogę tylko obejrzeć wielkie, rzeźbione w drewnie wrota.
Zbliżam się do wzgórza z zamkiem. Uliczki są pochyłe, niektóre zamieniają się w serię schodów. Ta część miasta jest najbardziej atrakcyjna. Stroma uliczka Selita San Bartolomeo wyprowadza mnie pod zbudowany z białego kamienia kościół św. Bartłomieja (Chiesa di San Bartolomeo). Tuż obok wznosi się Torre Terzano. Wapienna budowla ma kilkanaście metrów wysokości i stanowi element murów miejskich. Obiekt jest znacznie zniszczony, ciekawszy wydaje mi się kościół romańskich kościół św. Bartłomieja. Uwagę zwraca wykuta w wapieniu archiwolta portalu z przedstawieniem Chrystusa Pantokratora w otoczeniu baranka, anioła, ptaka i… smoka. Drzwi są otwarte, z chęcią zaglądam do środka. Za skromnym ołtarzem wiszą dwie figury świętych, a w nawie – kamienna rzeźba przedstawiająca świętego. Zatarte rysy twarzy uniemożliwiają mi identyfikację.
Kilkadziesiąt kroków dalej znajduje się kolejny kościół. Chiesa di San Giorgio również jest z białego wapienia, nad portalem rzeźba przedstawiająca Baranka Bożego. Wewnątrz, zgodnie z tym, czego należy się spodziewać – sporych rozmiarów rzeźba Świętego Jerzego zabijającego smoka, a w bocznej kaplicy (Cappella Ferraguto) widać odrestaurowane XV-wieczne freski na sklepieniu i ścianach.
Dalsza droga w górę prowadzi piękną sosnową aleją. Każde z drzew zaopatrzone jest w tabliczkę z metryką. Większość okazów ma ponad 100 lat. Sponad koron drzew wyłania się potężna sylwetka zamku. Wapienne mury pozbawione są prawie okien. Dopiero, gdy obejdę budynek wokół i znajdę się na sporym placu, uświadamiam sobie swój błąd: to, co widziałem nie było zamkiem, lecz warownym kościołem pod wezwaniem św. Marii (Chiesa di Santa Maria Maggiore). Natomiast zamek, a raczej jego ruiny, znajdują się nieco niżej w kierunku południowym i wcześniej kryły się za zieloną gęstwiną.
Zanim wejdę do wnętrza kościoła, odświeżam twarz wodą ze źródełka, które tu czeka na spragnionych lub zgrzanych turystów. Ten XIII-wieczny kościół zbudowany z kamienia wapiennego zwanego tu vinchiaturo jest chyba najciekawszy spośród ostatnio oglądanych. Główne wejście, ujęte w piękny gotycki portal z XV wieku z łukiem okrągłym i flankowane czterema małymi pilastrami, zwieńczone jest freskiem przedstawiającym Madonnę z Dzieciątkiem. Małe centralne okno i dwoje bocznych drzwi dopełniają skromną fasadę. Dzwonnicę, również prostą, ustawiono z tyłu, przy absydzie. Wnętrze jest trzynawowe, a sklepienie zostało ozdobione freskami autorstwa miejscowego mistrza Amadeo Trivisonno. Za wykonanym z kolorowego marmuru ołtarzem umieszczono piękną figurę Matki Boskiej (Madonna dei Monti) pochodzącą z XIV wieku, która jest noszona ulicami miasta podczas corocznej procesji 31 maja. W niewielkiej kaplicy modlił się kiedyś Ojciec Pio, co stało się wystarczającym pretekstem do nazwania jej jego imieniem.
Po drugiej stronie placu wznosi się średniowieczny zamek z wysokimi murami i czterema donżonami w narożach. W ciągu kilkuset lat uległ zniszczeniu i obecnie jest remontowany, nie da się go zwiedzać, a to, co widzę – średnio mnie zachwyca.
Obecność zamku i kościoła w najwyżej położonej części miejscowości jest typowe dla wielu średniowiecznych wiosek i miasteczek. Przywodzi na myśl dwie najważniejsze władze, które rządziły w tamtych czasach, choć czasem bywały w silnym konflikcie: władzę doczesną (pana, feudała lub króla) i władzę duchową (prałata, opata, biskupa lub samego papieża).
Uznaję, że wystarczy mi zwiedzania Campobasso. Przez moment jeszcze przyglądam się górskiej panoramie i dachom starówki. Na mapie wytyczam najkrótszą drogę do wsi czy też miasteczka Ripalimosani. To około 8 km, a ponieważ droga wiedzie po wierzchowinach, nie spodziewam się dużego ruchu wzdłuż drogi. Szybkim krokiem schodzą do miasta lawirując, wąskimi uliczkami. Większość trasy przebiega przez tereny zabudowane, to przedmieścia, które bez wyraźnej granicy przechodzą w kolejne wioski, nie spodziewam się więc zbyt wielu atrakcji po drodze podczas spaceru. Widzę, że na tej trasie jeżdżą podmiejskie autobusy, jednak nie mam ani ochoty, ani potrzeby korzystać z nich.
Lubię wędrować. Niezależnie od tego, czy są to góry z graniami lub bezkresnymi lasami, czy wioski z polami i łąkami, wędrówka sprawia mi dużą przyjemność. Staram się wówczas uwolnić od zbędnych myśli, wsłuchuję się w śpiewy ptaków, wdycham zapach lasu i łąk. Taki niespieszny spacer przez wiejskie okolice jak dzisiaj, jest dobrym uzupełnieniem spaceru po mieście. Lepiej się poznaje kraj i życie mieszkańców.
Mam sporo czasu, autobus powrotny do Pescary jest dopiero o 19:40. Na większości trasy jest chodnik, nie ma więc problemów z bezpiecznym poruszaniem się. Słońce przygrzewa, wokół kwitnie wiosna. Zatrzymuję się i na łące rozkładam do wysuszenia wilgotny śpiwór i folię namiotową. W ciągu pół godziny przy tych bocznej drodze przejeżdża parę samochodów, a pasażerowie i kierowcy przyglądają mi się bacznie. Nie za bardzo lubię nadmierne zainteresowanie sobą, gdy gdzieś idę. Ale też raczej nie przypominam sobie, bym doświadczał jakichś negatywnych zdarzeń z tym związanych. No, może poza zwykłymi nagabywaniem. Jak się zdaje, wędrowiec wzbudza raczej pozytywne uczucia, aczkolwiek można go pomylić z włóczęgą. Gdy sięgam pamięcią do książek opisujących wędrówkę młodych lub starszych ludzi przez kraje europejskie, azjatyckie lub Afrykę, to z opisu ich wędrówek wynika, że raczej spotykali się z przychylnym przyjęciem umiejscowych*/.
Tak więc wędruję sobie między wzgórzami prowincji Molise, utrzymuje się piękna pogoda i chociaż nie są to krajobrazy Toskanii, którymi tak często zachwycają się Polacy, to i tak tu mi się podoba. Ale oto przede mną Ripalimosani, miasteczko położone na zboczach doliny niewielkiej rzeczki. Porzucam główną drogę i po przejściu kilometra docieram do obrzeży miejscowości i już od pierwszego wejrzenia jestem nią zauroczony. Domy, nawet te nowsze pokryte są szarobrunatną dachówką, a przy głównej ulicy napotykam na rezydencję z charakterystyczną wieżą w narożniku. I ten dom wygląda na współczesny, ale podoba mi się to nawiązywanie do, jak mi się wydaje, pałaców rzymskich i renesansowych. Notabene, osada była zamieszkana już w starożtności, a pierwsza pisemna wzmianka pojawiła się w 1039 roku. Uliczki prowadzące do centrum są zabudowane domami z XVIII i XIX wieku z interesującymi portalami, gzymsami i balkonami.
Po kilku minutach dochodzę do wylotu Via S. Michele. I z tej perspektywy widzę w dole kościół pod wezwaniem Wniebowzięcia Św. Marii (Chiesa Madre di Santa Maria Assunta) z wysoką wieżą zwieńczoną złotą kopułą. Zanim tam jednak dojdę, mijam zamknięty kościół czy raczej kaplicę św. Antoniego (Cappella di San Antonio) poświęconą świętemu z Padwy. Kościół był zlokalizowany już poza murami średniowiecznej osady, tuż za bramą nieistniejącą dziś Wielką Bramą. Tamten kościół też nie przetrwała, ale został odbudowany w stylu klasycystycznym w 1742 r. Wewnątrz znajduje się prezbiterium z balustradami i barokowym marmurowym ołtarzem z misternie wyrzeźbionymi polichromowanymi stiukami, na których przedstawiono anioły i Ducha Świętego na szczycie. Natomiast na ołtarzu ustawiono statuę patrona, a na prawo od wejścia na lewo od wejścia uhonorowano Francesco Cabrini, dobroczyńcę pomagającemu i włoskim imigrantom w Ameryce, stawiając mu posąg.
Bardzo ciekawy jest kamienny krzyż z aniołkami na trójpłatkowych ramionach postawiony na kościelnym placu (Piazza del Popolo) w 1562 roku. Umieszczono na nim herb Orazio Costanzo z rodu neapolitańskich patrycjuszy, człowieka zasłużonego dla Ripalimosani. Na pozostałych stronach krzyża znajdują się podobizny Christus patiens i Christus Triumphans. Można się również doszukać zatartych podobizn czterech ewangelistów.
Równie interesująca jest brązowa fontanna z posągiem kobiety lejącej wodę z dzbana. To importowane z Francji dzieło nawiązuje do Belle époque. Fontanna nosi imię Irmy na cześć Gramatici – włoskiej aktorki podziwianej w Europie i Ameryce.
Staję w końcu vis-à-vis parafialnego kościoła pod wezwaniem Wniebowzięcia Św. Marii. Jak to często bywa, z pierwotnej gotyckiej budowli niewiele zostało. Z odbudową nieco zwlekano, tak więc nowy kościół załapał się dopiero na późny renesans (1560 r.), przy czym fasadę ozdobiono już barokowymi stiukami. Na XV-wiecznej dzwonnicy (a zarazem wieży zegarowej) znajdują się ponoć figury Adama i Ewy, ale jakoś ich nie dostrzegam. Pewnie się gdzieś schowali i zabawiają się. Barokowe wnętrze pozostanie dla mnie tajemnicą, gdyż brama jest na głucho zamknięta. A szkoda, bo ponoć w kościele znajduje się 400-letnia kopia Całunu Turyńskiego.
Zanim zagłębię się w plątaninę średniowiecznych uliczek, oglądam jeszcze Palazzo Marchesale z XVI wieku. No, cóż. Budynek jak budynek, mało co przypomina pałac, raczej to ponury zamek, z którego de facto się wywodzi. Zajmowany przez kolejnych markizów i książąt, pałac zmieniał swe oblicze, rozbudowując się. Urządzono tu nawet w piwnicy więzienie, znane miejscowym jako "cafurdid". Być może warto wejść do środka pałacu, ze zdjęć zamieszczonych w internecie widzę, że są tam ładne wnętrza. Innym razem.
Najbliższe dwie godziny spędzam krążąc tam i z powrotem po uliczkach Ripalimosani. Nie sposób opisać trasę, wielokrotnie powracam w te same miejsca. Lubię takie szwendanie się, tak spędzałem czas w Materze (Basilicata), Urbino (Marche) i Bosa (Sardynia), by wymienić parę małych miejscowości we Włoszech. Być może dla wielu tego typu starówki wydadzą się podobne, z pewnością będą mieć rację. Tu domy są kamienne, budowane z wapienia, przykryte rudą dachówką. Wiele z nich jest zniszczonych, wręcz zrujnowanych, ale większość – zadbana. I to właśnie ta dbałość mieszkańców o otoczenie stwarza niepowtarzalny urok w takich miejscowościach. Mam na myśli te ukwiecone balkony, skrzynki i doniczki z kwiatami rozstawione na parapetach, te różne ozdóbki powieszone na ścianach, a przede wszystkim brak śmieci. I tu wcale, jak myślę, nie trzeba firmy sprzątającej: mieszkańcy po prostu naśladują innych. Nieuporządkowane otoczenie własnego domu byłoby obciachem w oczach sąsiadów.
Tak więc chodzę po tych uliczkach wybrukowanych kocimi łbami lub większymi płytami kamiennymi, czasem uliczki są na tyle wąskie i strome, że niepostrzeżenie zamieniają się w długie schody. Co i rusz spotykam koty. Koty zwykłe, czarno-białe dachowce, koty rude lub czarne. Z tymi ostatnimi, no cóż! mam kłopot i staram się schodzić im z drogi. Tym niemniej koty są, po prostu, urocze. Zazwyczaj w dużych miastach tylu kotów spotkać nie można. Z oczywistych względów właściciele trzymają je zamknięte w domu. Tu natomiast wygrzewają się w słońcu, przywołane – przymilają się, zaś te płochliwe – uciekają.
Chodząc tak po tej średniowiecznej miejscowości, zastanawiam się nad życiem mieszkańców. Czy pozostało tutaj tylko starsze pokolenie, a młodzi uciekli do miast? Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie, gdyż prawie nie spotykam przechodniów. W Polsce takie miasteczko byłoby oblegane przez turystów tak, jak przykładowo w Gruzji śliczna Sighnaghi lub Nesebyr w Bułgarii. Tu, we Włoszech, takich miasteczek dwie mnóstwo, Ripalimosani nie stanowi więc wyjątkowej atrakcji. Jest tutaj, zdaje się, kilka pensjonatów, może jakieś knajpki dla turystów. Z pewnością turystów jest więcej w sezonie, ale dzisiejsze sprawiają, że zwiedzanie jest dla mnie większą przyjemnością. Ciekawe, ile kosztuje tu dom. Widziałem kilka ogłoszeń, ale bez cen.
Średniowieczne miasto było otoczone kiedyś murami miejskimi, dziś zachowały się tylko ich fragmenty, także kilka bram. Właśnie dochodzę do jednej z nich, przede mną Porta Iannucci. Po przejściu przez nią otwiera się fantastyczny widok na okolicę. Po lewej i po prawej stronie na wzgórzach widzę kolejne wioski przypominające miejscowość w której jestem.
Ruszam w powrotną drogę. Wciąż jest jasno, mam czas, nie spieszę się, Godzina spędzona na dworcu autobusowym dłuży mi się wyjątkowo.
Do Pescary docieram po 22:00 i postanawiam poszwendać się po mieście do północy. O tej porze dworzec kolejowy jest już zamknięty, podobnie jak i budynek dworca autobusowego. W pobliżu dworca, przy Via Michelangelo, trafiam na budynek, na murach którego świecą się na niebiesko duże liczby: 1, 1, 2, 3, 5, 8, 13 aż do 987. Uśmiecham się do siebie rozpoznając natychmiast ciąg Fibonacciego. To pomysł Mario Merza, który we Włoszech zrealizował kilka podobnych instalacji.
Spaceruję w kierunku morza, ale nie mam ochoty spędzać czasu na plaży, takie miejsca o tej porze przyciągają podejrzany element. Oglądam wystawy sklepowe przy Corso Emanuele I. W pewnym momencie zdaję sobie sprawę, że wciąż w zasięgu wzroku mam Murzyna na rowerze. Przypadek? Idę w kierunku placu Rinascita (Piazza della Rinascita). Imigrant podąża za mną. Skręcam w Via Cesare Battisti, gdzie wcześniej dostrzegłem kilka restauracji. Wbrew temu czego mogłem się spodziewać po tym prowincjonalnym mieście, nocne życie kwitnie tu w pełni. Nie wszystkie stoliki ustawione na zewnątrz są zajęte, ale atmosfera jest ożywiona, taka, jaką lubię. Przy stolikach siedzi głównie młodzież, zachowują się głośno i swobodnie. W końcu na lokalnym uniwersytecie (Università degli Studi Gabriele d'Annunzio) studiuje ponad 25 tysięcy studentów… "Mój " Murzyn gdzieś się zgubił, trudno zresztą rozstrzygnąć, czy miał na mnie oko, czy tylko wieczornie się rekreował. Siadam na murku i zapisuję relację. Później na pobliskiej uliczce przy Mercato "Michele Muzii" odkrywam olbrzymie, kolorowe murale. Odnoszę wrażenie, że nie obyło się bez prochów przy ich tworzeniu.
Wystarczy mi na dziś zwiedzania miasta. Jest wpół do pierwszej. Ruszam w kierunku swojego „hotelu”.