Dzień: [0-1] [2] [3] [4] [5] [6] [7] [8] [9] [10] [11] [12] [13] [14] [15] [16] [17] [18] [19] [20] [21] [22] [23] [24] [25] [26] [27] [28] [29] [30]
Jedziemy do Brunei! | Szybką łodzia po rzece | Spacer po stolicy | | Nie stać nas na hotel
Gdy znalazłem loty z Indii do Kuala Lumpur i zaczęła się wyprzedaż w Air Asia, było dla mnie jasne, że Borneo stanie się obowiązkowym punktem na naszej trasie. A skoro tak, to nie mogłem zrezygnować z odwiedzin Brunei, państwa, które wcale nie tak często jest odwiedzane przez polskich turystów. Wiadomo, że trzeba wykorzystywać takie okazje, gdy jest się w pobliżu interesujących miejsc, albo gdy chce się zapełnić białe plamy na podróżniczej mapie świata. Brunei miało się stać 74 państwem, które odwiedziłem. Dziś wypada dzień, kiedy te moje plany się zrealizuję.
Koło 8:00 wsiadamy do autobusu jadącego do Limbang. Autobus jest wypasiony, co bardzo się nam podoba. Tylko trzy fotele w rzędzie, klima, barek, wucet. Trochę luksusu raz na jakiś czas nie zaszkodzi, a zwłaszcza poprawi samopoczucie Cecile, która była załamana transportem w Indiach. Jedziemy najpierw do Lawas, tu czeka nas półgodzinny postój. Ponieważ pora jest przedobiadowa, a jesteśmy troszkę głodni, idziemy do restauracji zlokalizowanej na pierwszym piętrze pobliskiego centrum handlowego. Kelnerka przynosi nam menu. Na szczęście przy malezyjskich nazwach dań są obrazki. Mogę więc pokazać palcem, na co mamy ochotę.
Dalsza droga wiedzie przez nadmorskie równiny. Przejeżdżamy przez rozproszone wśród pól uprawnych i plantacji palmowych malezyjskie wioski. Wokół dominuje jednak gęsty las deszczowy. Tereny te zamieszkuje lud Muruta (zwany też Tagal), co ciekawe, w większości (80%) wyznają wiarę chrześcijańską. Murutowie byli ostatnią grupą etniczną w Sabah, która wyrzekła się zdobywania głów wroga. Podobnie jak w przypadku plemienia Ibana zamieszkującego stan Sarawak, kolekcjonowanie głów wrogów tradycyjnie pełniło ważną rolę w wierzeniach Murut. Jeszcze w XIX wieku mężczyzna mógł się ożenić dopiero po tym, jak przedstawił rodzinie swej wybranki przynajmniej jedną głowę. Z perspektywy czasu będę trochę żałować, że nie zrobiliśmy jakiegoś noclegu w takiej wiosce.
Kolejny przystanek wypada w Pos Kawalan Imigresen Labu Temburong, czyli na przejściu granicznym. Do naszych paszportów zostają wbite stemple Brunei Darussalam.
Zatrzymujemy się w Bangar. Do stolicy Brunei możemy stąd się dostać na dwa sposoby. Można kontynuować podróż autobusem, który musi wjechać jeszcze raz na teren Malezji, a potem z powrotem na terytorium Brunei (jako że Brunei ma dwie części rozdzielone malezyjską ziemią). Alternatywą jest szybka łódź, która płynie rzeką Sungal Temburong i dalej morzem wprost do stolicy. Wybieramy ten drugi wariant jako szybszy i mniej skomplikowany, chociaż znacznie droższy. Podróż speed-boatem traktujemy jednak jako atrakcję. Podróż rzeką faktycznie jest fantastyczna. Pędzimy z prędkością co najmniej 25 węzłów, pokład pochyla się znacznie na zakolach rzeki, fale rozbryzgują się a krople wody ochlapują nasze twarze. Wkrótce wypływamy wody Zatoki Brunei, która jest częścią Morza Południowochińskiego, i łódź zaczyna skakać po falach. I gdy tak fajnie sobie płyniemy, Cecile dostaje sms-em bardzo smutną wiadomość od rodziny. Cóż. Życie się zaczyna i życie się kończy.
Po 30 minutach wpływamy na spokojniejsze wody długiego i szerokiego ujścia rzeki Sungai Brunei, nad którą leży stolica sułtanatu, Bandar, nosząca oficjalną nazwę Bandar Seri Begawan (po malajsku: ബന്ദർ സെരി ബെഗവൻ). Uwagę moją zwracają długie szeregi domów na palach położone po przeciwnej stronie rzeki – to chyba domy imigrantów, bo wyglądają na bieda-osiedla. Cecile nie komentuje, jest jej bardzo smutno.
Miasto, proporcjonalnie do wielkości kraju, nie jest wielkie: liczy raptem 100 tysięcy mieszkańców. Bez cudzoziemskich robotników, ma się rozumieć. Ot, taki Tarnów. Zwiedzanie stolicy zaczynamy od Wielkiego Meczetu. Wejść niestety się nie da, ograniczam się do zrobienia zdjęć wnętrza z otwartej bramy. Niestety, Brunei należy do bardzo restrykcyjnych krajów muzułmańskich, tradycje islamu są tutaj bardzo przestrzegane, podobnie jak w Arabii Saudyjskiej. I podobnie jak tam trzeba się pilnować, by nie powiedzieć złego słowa o monarsze.
Muszę powiedzieć, że stolica Brunei nie sprawiła na mnie wyjątkowego wrażenia. Cecile ma kiepski nastrój i, jak sądzę, oboje mamy dość zwiedzania. Chcemy jak najszybciej opuścić nie tylko miasto, ale i Brunei.
Podjeżdżamy autobusem do położonej w zachodniej części kraju miejscowości Seria, sprawdzając wcześniej ceny biletów autobusowych. Liczymy dalej na autostop. Nadmorska miejscowość, w której się znajdujemy, jest bardzo elegancka, z deptakami i hotelami tuż przy plaży. Stąd do granicy z Malezją raptem kilkadziesiąt kilometrów. Ustawiamy się na drodze w stronę przejścia granicznego. Mijają kwadranse, a my stoimy w miejscu. Ulicą przejeżdża dużo samochodów, ale to raczej ruch lokalny. Zmierzcha, a my wciąż w Brunei!
Widząc w pobliżu parę hoteli, wybieram ten najskromniej wyglądający i idę zapytać o nocleg. Ceny są powalające: 200 dolarów za pokój. Obok sklep, ale i tak właściwie nie mamy pieniędzy, by cokolwiek to kupić. Za mało wymieniłem dolarów, a później kantory i banki były pozamykane (czwartkowe popołudnie!). Pod sklepem zatrzymuje się matka z córką. Gdy wracają do samochodu, pytam, czy nie wzięłyby nas w stronę Malezji. Kobieta odpowiada, że w tamtym kierunku nie jadą, ale mogą nas podrzucić na trasę wylotową na główną drogę. Okej, wiadomo, wsiadamy. Ustawiamy się na krzyżówce. Tu ruch faktycznie jest większy. Zdesperowani machamy nawet na ciężarówki. I to jest to! Zatrzymuje się po chwili kierowca tira, jedzie do Miri. A zatem – udało się!
Granice przekraczamy około 21:00, parę kilometrów dalej są już przedmieścia Miri. Pytam Malezyjczyka o hotel, co prawda nie zna żadnego, ale dostrzegamy szyld na jakimś budynku na podmiejskim osiedlu. Nie chcąc kombinować za bardzo, idziemy poszukać tam noclegu. Nie ma problemu, są miejsca, a warunki są całkiem dobre. Wypijamy jeszcze coś ciepłego i do łóżka!