Dzień: [1] [2] [3] [4] [5] [6] [7] [8] [9] [10] [11] [12] [13]
Co za pogoda! | Pozamykane muzea: jestem rozczarowany | Jak ubierają się Saudyjczycy? | Ach, ci okropni kierowcy! | Architektura i przyroda
Ta noc nie należała do najlepszych. Szczerze mówiąc – była okropna. Wieczorem długo szukałem miejsca na nocleg, kręciłem się po okolicy, zastanawiając się, czy tutaj zostać. Znalazłem niewielki lasek pomiędzy obwodnicą a boczną drogą. Lasek rzadki i zaśmiecony, ale miałem nadzieję, że w panującej mgle niewiele będzie mnie widać. Zresztą lepszego miejsca w okolicy znaleźć nie mogłem. Niestety, koło godziny 23:00 w nocy przyjechała wielka cysterna i robotnicy zaczęli sprawdzanie, czy też naprawę kanalizacji na ulicy. Agregaty pomp hałasowały jak diabli. Zatrzymywały się również inne samochody, kierowcy gasili światło, lecz nie wysiadali i niezbyt mogłem się zorientować, o co tu chodzi. Ostatecznie przed północą oczyściłem fragment ziemi z ostrych gałązek i rozłożyłem namiot. Koło godziny 2:00 w nocy znów przyjechał wóz techniczny i zbudził mnie hałasem. Odnotowałem też odgłos spadających kropel drobnego deszczu. Przewracając się z boku na bok, dokimałem do rana.
O 6:00 rano pobudka, jest już w miarę jasno, lecz świat wciąż spowija mgła. Szybko zwijam namiot, a gdy upycham rzeczy do plecaka, zaczyna padać. A właściwie – leje. Kłusem pędzę w stronę miasta, przebiegam przez obwodnicę, po której w żółwim tempie posuwają się samochody. W dwóch susach przeskakuję przez czterojezdniową obwodnicę. Najgorsze są samochody jeżdżące w tej mgle w ogóle bez świateł. Wyłaniają się z niej jak zjawy i straszą przechodniów. Chowam się pod okapem sklepowym i czekam, aż opady zelżą.
Do centrum zostało mi około godziny drogi, postanawiam pójść opłotkami. Najgorsze są rozlewiska na drogach, które nie pozwalają na przejście suchą stopą. Schodzę wtedy z jezdni i szukam ścieżki obok. W pewnym momencie muszę wejść w zagajnik, właściwie przedzieram się przez gąszcz pełen splątanych gałęzi … (zapomniałem nazwy rośliny). Mam dość. Jestem całkowicie przemoczony, łącznie z butami. A deszcz znów przeradza się w ulewę, przeczekuję w bramie jakiegoś domu. Nieco dalej, w okolicach szpitala, trafiam na kolejne rozlewiska. Nadkładam drogi i w końcu dochodzę do bardziej "cywilizowanych" terenów przy miejskim szpitalu. Tu przepakowuję rzeczy, zwijając porządnie namiot, który do tej pory niosłem byle jak zwinięty pod pachą. Znów się przejaśnia. Te zmiany pogody są błyskawiczne i występują raz na kwadrans: raz mgła, raz deszcz. Potem się rozpogadza, znów świat dopada mgła lub zaczyna padać. Przy szpitalu olbrzymie centrum szczepień przeciwko covid-19, mnóstwo lekarzy i pielęgniarek w pobliżu.
Ruszam w kierunku centrum. Ciężko mi się idzie, nie najlepiej się czuję. Może to ten wczorajszy dopołudniowy upał spowodował udar słoneczny. A może, po prostu, za mało jadłem przez te kilka dni. W każdym razie czuję zmęczenie. Muszę coś zjeść!
W pobliżu widzę dwie knajpki hinduskie, wstępuję do jednej z nich. Przy wejściu jest kasa, w głębi kuchnia, a obok kącik z umywalką. Taki układ powtarza się w wielu miejscach.
– Salam alejkum.
– Alejkum salam. Co chciałbyś zjeść? – pyta mnie Hindus za kontuarem – Mamy chickena, rybę…
– Może coś wegetariańskiego – mówię, myśląc o cenie – Ryż i warzywa.
– Well. Sit down!
Obsługiwacz sadza mnie przy stoliku, gdzie już je posiłek dwóch Hindusów, rozkłada świeżą folię przede mną i wkrótce dostaję jedzonko podane na thali. O, jakże dawno już nie jadłem z tej hinduskiej tacy! Jest ryż, sosiki, warzywa. Wszystko, czego mi trzeba.
– Water, sir?
– Thanks. Just coffee!
Przy stoliku zmiana, przysiada się starszy Arab z wielką, szaro-rudą brodą. Ma 65, może 70 lat i ubrany jest w elegancki halab w pastelowym kolorze i w kefiję w dobranym kolorze. Kefiję, czyli – arafatkę. Właściwie powinienem napisać ghutra, bo taka nazwa chusty tu funkcjonuje. Jest sympatyczny, je powoli, nie spiesząc się. Obserwuję klientów. Lokal wypełniają niemal wyłącznie Hindusi, w większości młodzi, mają 25 do 40 lat. Tu nikt nie używa sztućców, ryż zgarnia się kawałkiem chlebka albo palcami. Ja używam swojej łyżki. Kawa jest bardzo słodka, rzecz jasna w papierowym kubku. Płacę przy wyjściu 10 riali.
Znowu się rozpadało, przystaję pod okapem i widzę po drugiej stronie ulicy jakiś hotel (Eram hotel). Skromnie wygląda, co jest dla mnie zachętą. Niestety w recepcji nikogo nie ma, bezowocnie czekam ze 20 minut na kogokolwiek. Przynajmniej troszeczkę moje ubrania przesychają. Cały czas mam w zanadrzu hotel, w którym już spałem. Teraz kieruję się do muzeum regionalnego (Asir Regional Museum) przy głównym placu. Muzeum, co prawda, jest otwarte, ale wystawy… zamknięte. Przynajmniej dostałem od muzealnych ochroniarzy internet i mogę spokojnie zarezerwować hotel na dzisiaj. Tymczasem znów się rozpadało, siadam więc na wyłożonych skórą w fotelach i przeczekuję największe opady. Teoretycznie do hotelu wpuszczą mnie o 16:00, ale tak długo nie zamierzam czekać. Na razie próbuję dostać się do innego muzeum odległego może o kilometr. Niestety, jak się okazuje, opady spowodowały, że część miasta jest zalana, a ulicami płyną potoki wody. Suchą stopą nie da się przejść, miejscowi albo brodzą w sandałach, podciągając swoje galabije albo po prostu ściągają buty i odważnie wchodzą do rwących strumieni. Nadkładam drogi, okrążam kilka kwartałów i dostaję się pod muzeum. Cóż z tego, kiedy i to muzeum jest w remoncie. Po prostu klęska! Jestem znów całkiem przemoczony, mam już dość! Jest już pierwsza godzina, postanawiam, nie zważając na wszystko, iść do hotelu. Chcę w końcu zjeść coś ciepłego, przebrać się, wysuszyć i ogarnąć.
Po drodze wstępuje jeszcze do supermarketu koło hotelu, kupuję sześciopak chińskich zupek i pomidory. W hotelowej recepcji urzęduje ten sam szczeniak. Akurat się modli, ale na mój widok podrywa się i staje za kontuarem ze skwaszoną miną. Mówię mu, że mam tu rezerwację. Tym razem przebrnięcie przez trudny etap wypełniania moich danych w formularzu zajmuje mu zaledwie 10 minut, daje mi klucz. Płacę, oczywiście nie ma wydać, spoko, poczekam na resztę. Trafiam do pokoju, w którym klima nie ma regulacji, jest tylko wyłącznik on-off, znów nie ma papieru toaletowego. Nie ma też czajnika elektrycznego, a telewizor pozbawiony jest pilota. Zamierzam to wszystko umieścić w opinii na Booking.com. Jedyną zaletą tego miejsca jest najniższa w mieście cena: 60 riali za pokój.
O 14:30 opuszczam hotel. Właśnie przestało padać, na moment wyjrzało nawet słońce. Idę do miasta z nadzieją na jakieś fajne zdjęcia i etnologiczne obserwacje. Ulice Abhy jeszcze nie obeschły, a nad miastem wciąż wiszą ciężkie chmury. Właśnie wypełzła z doliny kolejna mgła, podnosi się w górę, ogarniając kolejne wzgórza, rośnie w oczach, zakrywając całe dzielnice. Na szczęście nie pada. W krótkiej chwili przejaśnienia udaje mi się zrobić ładną panoramę oświetlonej popołudniowym słońcem Abhy.
Zaglądam ponownie na centralny plac Al Bahar. Nic się nie zmieniło 😊. Szwendam się po okolicy, zaglądam na miejscowy cmentarz, oglądam wystawy sklepowe. Tak, jak wielokrotnie wspominałem, na ulicy praktycznie nie ma Arabów, natomiast jest mnóstwo Pakistańczyków. Ci pierwsi jeżdżą głównie samochodami. Niezmotoryzowani imigranci gromadzą się przed swymi sklepikami, knajpkami i fryzjerami. Są widoczni, odróżniają się od rdzennych mieszkańców głównie za sprawą ubioru.
Maseczek raczej tutaj nikt nie nosi. Wyjątkiem są sprzedawcy w sklepach oraz kucharze i ci, którzy obsługują w knajpkach. Czasem mają dodatkowo jednorazowe rękawiczki. Maseczki noszą również niektóre kobiety, które wykorzystują pandemię czy pozostałości po pandemii do zakrywania twarzy bez używania burki. Może uznają, że maseczka nie jest zasłoną ich twarzy w tradycyjnym sensie? To znaczy, niby są zasłonięte, ale maseczka to jest nie element ubrania, więc – jak gdyby – nie są zasłonięte. Trudno mi odgadnąć motywację, być czekają na ten czas, kiedy będą mogły odsłonić całkiem twarz. Na marginesie: nie zauważyłem, żeby kobiety tutaj tleniły albo farbowały włosy; są zawsze w chustach. W Nadżranie na wystawach widziałem fajne sukienki, więc być może i niektóre Saudyjki robią sobie jakieś ekstra fryzury do tych sukni. Moda męska to właściwie albo galabija, albo jeansy i koszula lub bluza (najczęściej z kołnierzykiem także, gdy nie jest rozpinana z przodu). U imigrantów widzę często bluzy z napisami angielskimi (raczej nie arabskimi). Widać, moda na zachodnie ubrania jest większa. Gdy pada lub wymagany jest pośpiech, mężczyźni w galabijach podciągają swoje kiecki i przyspieszają kroku. Nikt generalnie nie chodzi tu w krótkich spodenkach, nawet w czasie gry w piłkę lub rekreacji w plenerze. Krótkie spodenki spotkałem tylko w sklepach sportowych, ale być może używane są wyłącznie w zamkniętych pomieszczeniach.
Chodzę tak po mieście, patrzę na te wysokie krawężniki przy wszystkich przejściach dla pieszych i właśnie sobie uświadamiam, że ani razu nie widziałem tutaj matki z dzieckiem w wózku. Tak, jakby w ogóle tu ich nie znano.
Praktycznie nie ma tu rowerzystów, widziałem tylko jednego na nowoczesnym rowerze z bardzo grubymi oponami. Jazda na motocyklu też nie jest tu popularna, zauważyłem jedynie dwóch czy trzech motocyklistów na drodze. Jakże wielki to kontrast między saudyjską a europejską czy dalekowschodnią ulicą. Kierowcy ciągle trąbią na mnie, zachęcając do skorzystania z ich płatnych usług. Przestaję zwracać na to uwagę. Z nostalgią wspominam tramping po Iranie: kiedy zatrzymywałem się przy krawężniku, kierowcy witali się i proponowali mi darmową podwózkę. Tu jest zdecydowanie inaczej. Kierowcy nie zatrzymują samochodów na widok pieszego przekraczającego ulicę, nie ustępują miejsca – nawet na przejściu dla pieszych. Nawet gdy jestem na pasach i przechodzę na zielonym świetle, samochody nie zwalniają i wymuszają pierwszeństwo. Praktycznie nie ma tu sygnalizacji świetnej; w Absze widziałem zaledwie kilka takich skrzyżowań. Zmusza to pieszych do przebiegania przez ulicę. Dobrym rozwiązaniem są szerokie pasy rozdzielające jezdnię, tam można się zatrzymać przed przejściem na drugą stronę na ulicy. Innym dobrym rozwiązaniem są dodatkowe pasy, można powiedzieć techniczne, rozciągające się po obu stronach dwujezdniowej ulicy. To nie jest właściwie pobocze, lecz dodatkowy pas oddzielony żółtą linią, gdzie samochody mogą się zatrzymywać. Z mojego punktu widzenia jest to miejsce, gdzie mogę spokojnie łapać stopa. Najgorsze jest to, że zdarzają się kierowcy jeżdżący bez świateł wieczorem; to wygląda bardzo niebezpiecznie, gdy w sznurze samochodów większość ma zaświecone światła, a zdarzy się nieoświetlony pojazd, stwarzając bardzo groźne sytuacje.
Generalnie zmieniłem zdanie co do czystości w Arabii Saudyjskiej. Owszem, w górach widziałem ludzi zbierających na poboczu śmieci natomiast tu, w Absze, śmieci są powszechne: wokół domów, na trawnikach, na poboczach i tak dalej, i tak dalej. Wszędzie walają się kartony, małe butelki, reklamówki. Te ostatnie są w powszechnym użyciu. Przykładowo w supermarkecie wydaje się darmowe torby, każdą rzecz pakuje się w oddzielną reklamówkę, tak że Arab wychodzi ze sklepu z wózkiem wyładowanym 20 reklamówkami – chociaż mógłby to wszystko przewieźć do swojego samochodu luzem. Ogólnie z ekologią tu trochę na bakier. Za dnia świecą się tu często latarnie, widocznie mają tanią energię elektryczną. Na ulicy stoją również pojemniki na odzież używaną. Nie jest jednak aż tak źle w Arabii Saudyjskiej z tą ekologią i gospodarką zrównoważonego rozwoju. Na wielu samochodach pojawiły się naklejone na szyby etykiety energetyczne, podobne do tych, które są u nas powszechnie stosowane do oznaczania pralek i lodówek. Tu klasa energetyczna samochodu pokazuje, ile kilometrów samochód przejedzie na litrze paliwa…
Sklepy i kawiarnie mają czasem nazwy zachodnie, angielskie; widoczne są także angielskojęzyczne slogany reklamowe. Westernizacja i tu dotarła. Często na ulicach spotyka się bankomaty, najbardziej popularne należą do banku SNB. Ciekawostkę stanowią specjalne bankomaty przeznaczone tylko dla kierowców: osobne pasy na drodze okrążają stojące na poboczu bankomaty; kierowca, praktycznie nie wysiadając z samochodu, może wypłacić sobie gotówkę.
Tak rozmyślając o saudyjskich realiach ponownie, trafiam do dzielnicy z tradycyjnymi domami. Fotografuję białe zwieńczenia glinianych domów, rzeźbione drzwi i inne detale architektoniczne. Nie jestem zadowolony. Liczyłem na lepsze światło, by zrobić dobre zdjęcia tym oryginalnym domom.
Kończę ten spacer. Miałem nadzieję, że zobaczę coś ciekawego, ale niczego nowego nie spotkałem. I chociaż – w jakimś stopniu – ten dzień mógłbym uznać za "stracony", to myślę, że jeden dzień bardziej na luzie jest okej. Podchodzę pod muzeum, okrążam potem meczet. Niestety szybko zapada wieczór o tej porze roku, a pochmurna pogoda jeszcze bardziej pogarsza warunki oświetleniowe. Prawdę mówiąc, nie spodziewałem się, że będzie tutaj tak mokro. Owszem, liczyłem się z deszczem w górach i niskimi temperaturami na pustyni, ale tak naprawdę zimno było tylko w górach, natomiast na pustyni w nocy nie zmarzłem. A, jak wspomniałem, jestem tu bez śpiwora puchowego. Dzisiejszy tak długi i intensywny deszcz był dla mnie niespodzianką. Sami mieszkańcy mówili, że były to wyjątkowe opady. Następnym razem, jeśli tu wrócę (np. w grudniu), może trafię na mniejsze opady w północnej części kraju.
Pytali mnie wielokrotnie kierowcy, które miasto podobało mi się najbardziej. Odpowiadałem zazwyczaj, że właśnie ich miasto. Prawda jest taka, że Dżedda mi się podobała. Taif – mniej, bo mało co ciekawego tam znalazłem. Spodobał mi się Namaz, a także, oczywiście, Nadżran. Czasem wydaje mi się, że ten ostatni był najładniejszy i najbardziej interesujący, innym razem za taką uznaję Abhę i okolice. Ale tak naprawdę, po przemyśleniu wszystkiego, dochodzę do wniosku, że żadne miasto nie jest specjalnie zachwycające. Owszem, są te domy tradycyjne: gliniane lub kamienne, ale nie tworzą zwartej zabudowy; są porozrzucane w różnych przypadkowych miejscach w mieście. Groch z kapustą: nowoczesna architektura przeplata się z tradycyjną i z tego powodu te miasta są, jak dla mnie przynajmniej, bez charakteru. Brak tu ściśle określonych starówek takich jak w Krakowie czy w Warszawie. Mógłbym się zachwycać murami obronnymi, ale tutaj są bardzo zdefragmentowane, nie tworzą takiego ciągu jak w Carcassonne. Ale generalnie i tak jest okej. Jeśli chodzi o współczesną architekturę, to widzę, że miejscowi starają się dodawać jakieś estetyczne elementy do budynków; gzymsy, wzorki nawiązujące do tradycji saudyjskiej czy omańskiej. Ale nie jestem jakoś specjalnie tym zauroczony czy zachwycony, sorry. Tak jest także w nowoczesnych biurowcach.
Jeśli chodzi o roślinność, to w górach dominują różne gatunki akacji (Acacia), także aromatyczne krzewy Tarchonanthus camphorates, pięknie kwitnące drzewa meru (Maerua crassifolia) z rodziny kaparowatych i swojskie jałowce. W miastach jest za to dużo figowców benjamina (Ficus benjamina L.), czasem ładnie przystrzyżonych. Figowiec sprężysty (Ficus elastica) zdarza się dużo rzadziej. Widziałem również w miastach sporo araukarii, trochę kąciciernia, czyli bugenwilli (Bougainvillea Comm. ex Juss.) i dużych krzewów z żółtymi kwiatkami, nazwy ich nie znam. W Nadżranie spotkałem piękną aleję wysadzaną plumerią (Plumeria Tourn. ex L.). Daje się zauważyć, że Saudyjczycy dbają o swoje otoczenie – przynajmniej w centrum miast. Widać sporo pięknych rabat i klombów urządzonych i pielęgnowanych, oczywiście, rękoma pracowitych Pakistańczyków i Banglijczyków.
Wczoraj był Dzień Flagi i teraz widzę, że na elektronicznych billboardach pojawiły się zdjęcia ze wszystkich miast saudyjskich z olbrzymimi flagami. Te maszty z zielonymi flagami rzeczywiście są olbrzymie. A stawianie ich stało się tu już zwyczajem. Zresztą, wczoraj w nocy, gdy jechałem samochodem, widziałem dwa olbrzymie maszty na podświetlonych punktowo w kilkuset miejscach wzgórzach. Takie "płonące" wzgórze z flagą dawało fantastyczny efekt. Niestety zdjęcia wyszły nieco rozmazane, chociaż kierowca czasem się zatrzymywał.
W hotelu jestem o 19:00. Czytam fragmenty z Lonely Planet, przeglądam internet i… nudzę się. Zdecydowanie bardziej wolę hostele i dormitoria, gdzie zawsze można z kimś fajnym pogadać.